• Afryka1Banner.jpg
  • Afryka2Banner.jpg
  • Afryka3Banner.jpg
  • Afryka4Banner.jpg
  • Afryka5Banner.jpg

2020 - Togo / Benin / Ghana

Na wiosenny wyjazd do Afryki Zachodniej zdecydowaliśmy się w czerwcu 2019 roku. Skusił nas organizator programem i osobą przewodnika. I tak 13-tego marca w piątek(!) około czwartej rano znaleźliśmy się na Okęciu. W Polsce już było kilkanaście przypadków COVID-19, ale Afryka wg wszelkich danych była oazą spokoju. Na lotnisku, mimo barbarzyńskiej pory było sporo ludzi wyjeżdżających w różne, egzotyczne kierunki. Nasza grupa dość szybko się zidentyfikowała - chociaż my nie spotkaliśmy wcześniej nikogo z uczestników. Pojawiła się Ania i w sumie w osiem osób ruszyliśmy do odprawy. Reszta miała dołączyć w Brukseli.

Lot do Brukseli minął szybko. Ewę, Elę i Mirka odnaleźliśmy bez problemów i już w komplecie ruszyliśmy do Lome w Togo. Wieczorem wylądowaliśmy w Lome na lotnisku już nas dotknęły procedury dezynfekcja rąk, mierzenie temperatury. Było to zaskakujące - bo w końcu Afryka, a w Europie nic takiego nie było. Spotkaliśmy się z naszym lokalnym przewodnikiem Noah i pojechaliśmy do hotelu. Jeszcze kolacja przy piwku i tak minął pierwszy dzień naszej afrykańskiej przygody.

Kolejny dzień przywitał nas pięknym słońcem. Śniadanie w osłoniętej bujną roślinnością hotelowej restauracji upływało w przyjemnej atmosferze.

Kliknij miniaturkę aby powiększyć zdjęcie

Okazało się, że nasza obsługa to oprócz lokalnego przewodnika/opiekuna o imieniu Noah (nomen omen Noe) - to jeszcze kierowca, jego pomocnik i kucharz, który na trasie wyprawy miał odpowiadać za przygotowanie obiadów. Po śniadaniu kierowca i jego pomocnik spakowali nasze bagaże na dach autobusu i mogliśmy ruszać na zwiedzanie miasta. Togo to jedyny chyba kraj w Afryce, który był we władzy trzech kolonizatorów - Niemców, Anglików i Francuzów. Ci ostatni zostawili tu francuską kuchnię i język. Togo ma kształt tabliczki czekolady wciśniętej między Benin i Ghanę. W najwęższym miejscu ma tylko 55 km szerokości. Lome - stolica - to spore miasto - około 900 tys. mieszkańców i jeden z najważniejszych portów nad Zatoką Gwinejską. Zwiedzanie miasta zaczęliśmy od Targu Fetyszy. Mieszkańcy Togo pomimo tego, że większość  z nich to chrześcijanie wierzą w różne złe i dobre duchy. Dlatego fetysze mają dla nich ogromne znaczenie. Byliśmy dość wcześnie więc na targu nie było ruchu. Na stoiskach piętrzyły się przeróżne towary - od laleczek voodoo, przez maski, rzeźby, obrazy po sprawiające dość koszmarne wrażenie czaszki, kości a wręcz truchła różnych zwierząt.

Kliknij miniaturkę aby powiększyć zdjęcie

Dodatkową atrakcją było spotkanie z szamanem, który rzucał jakieś czary a na koniec oczywiście namawiał na zakup fetyszy na wszystko. Po spotkaniu z fetyszami pojechaliśmy na Art Market czyli targ z pamiątkami. Oczywiście jako 11-osobowa grupa białych rzucaliśmy się w oczy więc natychmiast zostaliśmy obstąpieni przez sprzedawców wszelkiego rodzaju pamiątek. Trzeba przyznać, że wiele rzeczy było bardzo ładnych więc z targu wychodziliśmy dość obładowani wink.

Kliknij miniaturkę aby powiększyć zdjęcie

Pełni targowych wrażeń pojechaliśmy jeszcze do rządowej dzielnicy z ładnym pomnikiem niepodległości. Monument został zbudowany na pamiątkę odzyskania przez Togo niepodległości 27 kwietnia 1960 r. W ludzkiej sylwetce wyciętej w ścianie monumentu jest postać kobiety symbolizująca właśnie ten moment.

Kliknij miniaturkę aby powiększyć zdjęcie

Jak już wspomniałem, Lome to wielki port więc podjechaliśmy na plażę spojrzeć na wody Zatoki Gwinejskiej. Po drodze Noah załatwił nam mobilny kantor wymiany walut bo wizyta na targu uszczupliła nasze finansowe zasoby lokalnej walutylaughing. Zatrzymaliśmy się na jednej ze stacji benzynowych i miejscowy cinkciarz przyszedł do naszego autobusu.

Kliknij miniaturkę aby powiększyć zdjęcie

Stamtąd już skierowaliśmy się wzdłuż oceanu na wschód do Agbodrafo, do hotelu du Lac nad jeziorem Togo na lunch, gdzie Toto przygotował super sałatkę z awokado a na deser ananasy.

Kliknij miniaturkę aby powiększyć zdjęcie

Po krótkim wypoczynku pojechaliśmy do pobliskiej wioski Amenoudjiconji na ceremonię voodoo. W Togo i sąsiednim Beninie ponad 35% mieszkańców wyznaje tradycyjne religie animistyczne, w których króluje voodoo. Słowo „voodoo” wywodzi się z języka plemienia Fulanów i znaczy „duch”. Tradycja voodoo sięga XVII wieku, a zapoczątkowali ją ludzie Joruba, którzy zamieszkiwali również Benin, Togo i Niger. Wyznawcy voodoo uprawiają także kult przodków, bo są animistami. Podstawą tego kultu są „rytuały opętania”. Ważną rolę odgrywa muzyka (głównie bębny), dzięki rytmom i pewnym ruchom ciała uczestnicy obrzędów wchodzą w trans. Miejscowi wierzą we współistnienie duszy z ciałem i przypisują   ducha zmarłych ludzi  roślinom, zwierzętom, minerałom lub żywiołom. Wg nich dusza człowieka po śmierci przedostaje się do zaświatów, pełnych innych dusz oraz rozmaitych duchów. Duchy te mają wpływ na życie ludzi na ziemi, mogą być im przychylne lub działać na ich niekorzyść. Istotną rolę odgrywa  szaman (kobieta lub mężczyzna), mający wpływ na światy duchów, od niego zależy, jak będą wpływać duchy na człowieka, on odpowiada za  wzajemne stosunki między światem ludzkim a innymi światami. Szamani przechodzą specjalną  inicjację, bo szaman  to potęga, gdyż posiada wielką wiedzę na temat życia duchów i sposobów kontaktowania się z nimi. Przy wejściu do kręgu chat powitała nas starszyzna, odprawiając rytuał a potem zapraszając nas do wsi.

Kliknij miniaturkę aby powiększyć zdjęcie

W kręgu chat, do którego wchodziło się wejściem między dwoma małymi świątyniami z bóstwami voodoo zebrany już był tłum miejscowych. Ostro waliły bębny i grzechotki. Na środku tańczyło kilka kobiet. Szybko wciągnęło nas to niesamowite widowisko.

Kliknij miniaturkę aby powiększyć zdjęcie

Niektóre tancerki wpadały w trans, jednej z nich na dłoni podpalono jakiś proszek. Szalona muzyka, szalone tancerki i tancerze. Ania też dała się porwać, za nią Andrzej no i ja. Trzeba przyznać, że Andrzej wykazał się kondycją! Wzbudzaliśmy radość miejscowych bawiąc się razem z nimi.

Kliknij miniaturkę aby powiększyć zdjęcie

Na koniec jeszcze szaman przestawił nam swoich synów, którzy też już wprawiają się w rytuały.

Kliknij miniaturkę aby powiększyć zdjęcie

W drodze powrotnej do hotelu zatrzymaliśmy się przy ujściu rzeki Togo do Atlantyku w miejscowości Aneho. Przy nabrzeżu stały kolorowe, rybackie łodzie - w wieczornym słońcu wyglądało to bardzo ładnie.

Kliknij miniaturkę aby powiększyć zdjęcie

Przy okazji zrobiliśmy zakupy na wieczór - trochę piwa i alkoholu. Zaskoczyła nas cena dżinu - ok. 11 PLN za litrową butelkę!. Tonic był droższy sealed. W hotelu czekała już na nas Basia prowadząca fundację EDU Africa. Długo wieczorem trwały opowieści o codziennym życiu w Togo i Beninie.

W kolejny dzień rano ruszyliśmy do Beninu. Granicę przejechaliśmy bez większych problemów. Jechaliśmy wzdłuż wybrzeża w kierunku Ouidah. Po drodze Noah znajduje niewielki kościółek we wsi. Zatrzymujemy się i za zgodą miejscowych bierzemy udział w niedzielnym nabożeństwie. Jest całkiem inne od naszych polskich wyobrażeń. To lokalny kościół Celestial Church of Christ (Niebiański Kościół Chrystusa). Został założony przez Samuela Bilewu Oshoffa w 1947 roku, po tym jak doznał on objawienia w czasie zaćmienia słońca. Jest to kościół protestancki i w Beninie ma około pół miliona wiernych. Bardzo popularny jest też w Nigerii. W trakcie nabożeństwa wierni ubrani w odświętne biało niebieskie stroje śpiewali religijne pieśni i tańczyli. Byli bardzo przyjaźni i cieszyli się, że jesteśmy z nimi. Przed rozstaniem zaśpiewaliśmy im jeszcze „Przybieżeli do Betlejem” i podziękowaliśmy za serdeczne przyjęcie.

Kliknij miniaturkę aby powiększyć zdjęcie

Po wizycie u Celestian pojechaliśmy dalej wzdłuż wybrzeża. Zatrzymaliśmy się w ładnym hotelu przy plaży Grand Popo.

Kliknij miniaturkę aby powiększyć zdjęcie

Niestety - Noah dostał telefon z granicy, że musimy wracać w celu zmierzenia temperatury. Noah zdecydował, że najpierw zjemy obiad – zatrzymaliśmy się zatem w przydrożnym barze. Gdy piliśmy sobie zimne piwko nadjechał samochód z wojskowym (maseczka, rękawiczki). Noah dyskutował,  wypełniał jakieś papiery – niestety okazało się że nie mamy wyjścia – musimy wracać. Na granicy okazało się, że bus, którym jechała grupa niemieckich i duńskich turystów nie przekroczył granicy od rana (a była  już 15-sta!) i wszystkich nas zawracają do Togo. Do Beninu nie mogą wjechać obywatele z krajów „zagrożonych” – tyle, że... nikt nie ma listy takich krajów. A jest niedziela, więc nie ma kto takich informacji udzielać. Wróciliśmy więc do Hotel du Lac gdzie Ania, Noah i Alberto usiłowali wymyślić co w tej sytuacji możemy zrobić. Program wyprawy się załamał frown.

 

Ania dostała od Basi kopię dekretu wydanego przez rząd Ghany, który wprowadzał od 17 marca zakaz wjazdu obywateli z krajów gdzie zanotowano ponad 200 przypadków COVID-19. Był 15-ty marca i w Polsce wtedy było ich chyba około 120. Co gorsza my mieliśmy do kraju wracać właśnie z Akry! W tej sytuacji Ania z Noah i Alberto podjęli decyzję, że zmieniamy program i jedziemy do Ghany – zawsze lepiej być już w kraju, z którego mamy wykupione bilety powrotne. W czasie gdy organizatorzy próbowali wymyślić co dalej my spokojnie odpoczywaliśmy żałując, że nie zobaczymy Beninu bo tam miał być ciekawy program – no ale nie mieliśmy na nic wpływu. Na granicę w małej miejscowości Noepe dotarliśmy już po ciemku. Zmierzono nam temperaturę, wypytano dlaczego byliśmy tylko jeden dzień w Beninie, ale jakoś udało się i wjechaliśmy do Ghany. Późnym wieczorem dotarliśmy do hotelu w miejscowości Sogakope nad rzeką Wolta. Sytuacja zmieniała się tak dynamicznie, że nie było co snuć jakichś dalszych planów – po prostu "zobaczymy co będzie rano".

Kliknij miniaturkę aby powiększyć zdjęcie

Rano po śniadaniu i spakowaniu bagaży ruszyliśmy na północ. Zatrzymaliśmy się na targu w Sogakope gdzie dziewczyny kupiły materiały, ale miejscowi nie byli już tak przyjaźni jak to jeszcze było dzień wcześniej. Widać było że wirus dociera i do tego zakątka świata.

Kliknij miniaturkę aby powiększyć zdjęcie

Po wizycie na targu pojechaliśmy dalej w kierunku miasta Ho. Po drodze Noah wypatrzył tkalnię kente. To był prosty warsztat w szczerym polu obok drogi - w zadaszonym (dla cienia) baraku kilkunastu tkaczy tkało na przenośnych lekkich krosnach pasy kente. Widok niesamowity.

Kliknij miniaturkę aby powiększyć zdjęcie

Kente to narodowe dziedzictwo Togo i Ghany. Kiedyś nosili go tylko królowie - dziś spowszedniały, ale dalej zakłada się je podczas rodzinnych uroczystości, ślubów i pogrzebów a także z okazji ogólnonarodowych wydarzeń. Kente to rodzaj jedwabnej lub bawełnianej tkaniny w geometryczne, kolorowe wzory. Tka się je w postaci wąskich, długich pasów, które potem można zszywać w większe płaty tkaniny. Jest popularne przede wszystkim na ziemiach plemion Akan na terenie dawnego królestwa Ashanti. Oczywiście dokonaliśmy zakupów w tym tak bardzo oryginalnym miejscu.

Miasto Ho do którego dotarliśmy to stolica regionu Wolta – ma około 100 tysięcy mieszkańców. Po drodze do hotelu zatrzymujemy się jeszcze na zakupy bo Ania wypatrzyła kapelusze z Mali.

Kliknij miniaturkę aby powiększyć zdjęcie

W międzyczasie Noah dostał informację, że rząd Ghany wprowadził zakaz zgromadzeń powyżej 20 osób, zamknął szkoły a co gorsza odwołał festiwal Akwasidae, który był naszym celem frown. Torre przesłało nam informacje, że możemy wracać 18-tego, ale jeszcze nie decydujemy się, szkoda nam każdego dnia chociaż program wyjazdu posypał się jak domek z kart. Wieczorem na schodach hotelu robimy imprezkę, śpiewamy szanty. W nocy Ania dostaje informacje, że Togo zamyka granice powietrzne. Rano zdecydowaliśmy się jednak jechać dalej na północ. Po drodze Noah zwrócił naszą uwagę na plakaty propagujące równouprawnienie kobiet. To w Afryce wciąż problem.

Kliknij miniaturkę aby powiększyć zdjęcie

Zatrzymaliśmy się  przy drodze gdzie miejscowa rodzina wytłaczała olej palmowy. Noah zapytał czy możemy robić zdjęcia. Pracujące dziewczyny trochę rozbawione były naszym zainteresowaniem.

Kliknij miniaturkę aby powiększyć zdjęcie

Naszym celem było sanktuarium małp – Tafi Atome Monkey Sanctuary gdzie żyją koczkodany mona uważane tu za święte jako wysłannicy bogów. Przewodnik oprowadził nas po dżungli przywołując święte małpy i pozwalając je karmić.

Kliknij miniaturkę aby powiększyć zdjęcie

Po spotkaniu z małpami pojechaliśmy do hotelu Afrikiko przy zaporze Akosombo nad rzeką Wolta. Odbyliśmy przejażdżkę łodzią aby zobaczyć tamę która utworzyła jedno z największych sztucznych jezior na świecie (powierzchnia około 8,5 tys. km2). Zapora ma 660 m długości i 114 m wysokości. Zbudowano ją w latach 1961-65. W porze suchej jezioro stanowi zapasowy zbiornik wody.

Kliknij miniaturkę aby powiększyć zdjęcie

W hotelu mieliśmy spędzić dwie noce, ale sytuacja znowu się zmieniła – zdecydowaliśmy się na powrót do kraju bo pojawiła się groźba zamknięcia przestrzeni powietrznej Ghany. Był problem z biletami i wyglądało na to, że tylko część grupy poleci. Ciągnęliśmy zapałki i wyszło, że zostaniemy z Dorotką. Ale sytuacja znów uległa zmianie i po  zakupie dodatkowych biletów na KLM decyzja o powrocie 18-tego zapadła ostatecznie. Osiem osób miało lecieć do Brukseli a trzy do Amsterdamu. Noah ściągnął jeszcze do hotelu krawcowe, które pobrały miary z naszych dziewczyn i obiecały uszyć na rano kreacje z zakupionych wcześniej materiałów. Jak to zrobiły nie wiem, ale zdążyły smile – po śniadaniu nasze panie dysponowały nowymi kreacjami.

Rankiem ruszyliśmy do Akry. Po drodze jeszcze zatrzymaliśmy się  w Krobo Odumasi w słynnym warsztacie pana Cedi produkującym koraliki krobo. Jak pisze Ania na swoim blogu www.AfrykAnka.pl ich historia zaczęła się jeszcze przed naszą erą. Koraliki stanowiły swojego rodzaju walutę w handlu wymiennym. W XVII wieku lokalne manufaktury w Afryce Zachodniej zaczęły same wytwarzać szklane koraliki do tej pory dostarczane przez arabskich kupców. Najsłynniejsze wytwarzali artyści z ludu Krobo z Ghany stąd dzisiejsza ich nazwa. Pana Cedi nie zastajemy w warsztacie – utknął w Tanzanii w czasie zarazy i tak jak my ma problem z powrotem. Ale rodzina i pracownicy oprowadzają nas po manufakturze opowiadając o procesie wytwarzania koralików. Najpierw tworzy się formy z ziemi z termitier, powleka się je kaolinową glinką i wypełnia sproszkowanym szkłem z butelek, fiolek i szklanych naczyń.

Kliknij miniaturkę aby powiększyć zdjęcie

Napełnianie form to sztuka bo wtedy tworzy się wzory. Potem formy wypala się w piecu ogrzewanym drewnem w temperaturze 800 – 1000 oC. Po wypaleniu gdy już wystygną trzeba je wypolerować obsypując mokrym piaskiem i trąc na płaskim kamieniu aż znikną nierówności. Zwiedzanie warsztatu kończymy w sklepiku gdzie nasze dziewczyny nie mogą oderwać oczu od wspaniałych koralików. Pan Cedi to artysta, jego koraliki noszą koronowane głowy co dokumentują zdjęcia na ścianach sklepiku.

Kliknij miniaturkę aby powiększyć zdjęcie

Po zakupach przy piwie zajadamy jeszcze wspaniałe sałatki Toto – tym razem do awokado dodał serca palmy! Po lunchu ruszyliśmy do Akry na lotnisko. W międzyczasie Ania dostała wiadomość, że na samolot jest overbooking więc musimy się śpieszyć i być na lotnisku jak najwcześniej. Po drodze zatrzymaliśmy się jeszcze przy warsztacie wyrabiającym .... trumny. Tak, to też lokalny koloryt. W Ghanie trumny to dzieła sztuki – mają mówić coś o lokatorze smile, stanowić przedłużenie jego doczesnego życia. Wszystko zaczęło się w latach 50-tych XX wieku, a teraz jest to już słynne na cały (!) świat. Fikuśne trumny zamawiają celebryci, artyści. Kosztują nawet po kilkanaście tysięcy dolarów.

Kliknij miniaturkę aby powiększyć zdjęcie

Tym miłym wink akcentem pożegnaliśmy Akrę – śpieszyliśmy na lotnisko, żeby przypadkiem nie zostać tam z kwitkiem w ręku. Wyjazd dzięki wirusowi stał się szalony – ale co zobaczyliśmy to nasze. Poniżej mapka naszej trasy – jakże inna od planów.

Kliknij miniaturkę aby powiększyć mapkę

Zespół TORRE, Ania i lokalni przewodnicy dokonywali cudów, żebyśmy coś wyjątkowego zobaczyli i żeby nas wyrwać stamtąd i umożliwić powrót do domu. Noah czekał przed lotniskiem na informacje czy udało nam się zrobić check-in. Kiedy nasz samolot wystartował odetchnęliśmy z ulgą. Wiedzieliśmy, że Ewa, Ela i Mirek też startują do Amsterdamu. Udało się w ostatniej chwili – i  to dosłownie – po przylocie do Brukseli, kiedy załoga dziękowała nam za wspólny lot poinformowali nas, że dla nich też był on specjalny -– przez najbliższe cztery tygodnie linia zawiesza połączenia. Odlecieliśmy więc z Akry ostatnim samolotem Brussels Airlines.

Lotnisko w Brukseli przywitało nas wczesnym rankiem pustkami – a w pamięci mieliśmy sytuację z przed tygodnia kiedy przewalały się tu tłumy. Teraz pozamykane sklepy, restauracje, bary. Na oparciach krzeseł ponaklejane ostrzeżenia żeby zachować odległości 1,5 m. Na tablicach z informacjami o odlotach dziesiątki skasowanych połączeń. Na szczęście nasz lot do Monachium miał być zgodnie z planem. Jak się okazało do czasu – około 11-tej pojawiła się informacja, że ... jednak nie polecimy.

Kliknij miniaturkę aby powiększyć zdjęcie1)

Ania ze Zbyszkiem poszli się zorientować co możemy w tej sytuacji zrobić. Niestety – proponowano nam loty na drugi dzień via Helsinki do Berlina. Na pytanie czy nie zostaną skasowane odpowiedź była jedna – "kto to może wiedzieć". W tej sytuacji postanowiliśmy jechać do Berlina pociągiem. Najpierw trzeba było wyciągnąć nasze bagaże z tranzytu. Przyznam, że jak zaczęli nas pytać jak wyglądają nasze walizki to zwątpiłem – ale jakoś się udało, tylko czekaliśmy jakieś półtorej godziny. Potem, już z bagażami udało nam się kupić bilety na pociąg, co prawda  z kilkoma przesiadkami, ale krótkimi. Było trochę nerwów, bo na jednej z przesiadek mieliśmy tylko niecałe 10 minut czasu, ale wszystko skończyło się dobrze.

Kliknij miniaturkę aby powiększyć zdjęcie1)

Około 21-szej wieczorem wysiedliśmy z pociągu na dworcu głównym w Berlinie. Na peronie czekał już na nas wynajęty przez TORRE pan Dawid. Dwoma samochodami dostarczyli naszą ósemkę tuż do mostu na Odrze. Była 23-cia 19.03.2020 – most przeszliśmy z bagażami pieszo. Czuliśmy się trochę jak migranci – ale słupek z orłem wzbudził ogólny entuzjazm smile.

Kliknij miniaturkę aby powiększyć zdjęcie1)

Po drugiej stronie rzeki napadły na nas dwie kosmitki, zmierzyły nam temperaturę i ... przepuściły dalej gdzie już czekali nasi pogranicznicy. Wypełniliśmy karty lokalizacyjne i znaleźliśmy się w Polsce. Obok kolumna TIR-ów, samochodów dostawczych, itp. przejeżdżała w żółwim tempie granicę bez kontroli. Na stacji benzynowej za przejściem granicznym czekał na nas już busik wynajęty przez TORRE. Droga na Szyszkową do Warszawy trochę trwała ale około 6-tej rano wsiedliśmy do naszego samochodziku i ruszyliśmy do domu.

Kliknij miniaturkę aby powiększyć zdjęcie1)

Było ciekawie wink, wirus pokrzyżował nam plany ale grupa była znakomita, Magda, Artur i Monika z TORRE i zespół Noah sprawili się wspaniale, Ania przeszła samą siebie! Wszystkim należą się serdeczne podziękowania kiss. A my czekamy na koniec kwarantanny i tego całego szaleństwa.

 

Dorota i Jurek

 

1) zdjęcia Ania Olej-Kobus

 

 

 

 

 

 

 

 

We use cookies
Ta strona korzysta z plików cookies. Używamy plików cookies wyłącznie do analizowania ruchu na naszej stronie. Nie zamieszczamy reklam, nie wymagamy logowania, nie zbieramy żadnych innych danych osobowych. Korzystając z naszej strony internetowej, zgadzasz się, że możemy umieszczać tego rodzaju pliki cookie na Twoim urządzeniu.