• Banner01_5x2_1920x512.png

Byliśmy w Piątce…

I znowu dałem się namówić. Tym razem Zdzichu organizował wielki wyjazd zimowy do Pięciu Stawów – tzn. część organizacji (noclegi) zrzucił na Marka. Namówił mnie, a ja Andrzeja na krótki wypad. Powiedzieliśmy, że my owszem, ale na wyjazd fotograficzny.

No i stało się – pierwszego marca 2014 rano ruszyliśmy w dwa samochody w Tatry. Po drodze, na wylocie z Krakowa na Zakopane zbieraliśmy krakowską część grupy. Pogoda była o dziwo ładna, humory dopisywały. W planie mieliśmy jeszcze odwiedziny w Mszanie, w pensjonacie w którym ma się odbyć tegoroczna Majówka. Pensjonat OK, tylko właścicielka strasznie roztrzepana bo zapomniała że się z nami umówiła. Tzn. pamiętała, że się umówiła. Tylko zapomniała, że luty tego roku miał 28 dni. Po powrocie na zakopiankę zobaczyliśmy dłuuugi sznur samochodów – na szczęście nie w naszym kierunku. To był ostatni weekend zimowych ferii i zaczął się czas powrotów. My tymczasem po dojechaniu do Nowego Targu, skręciliśmy na Jurgów i podziwiając piękne widoki Tatr Bielskich spokojnie przez Podspady, Javorinę i Łysą Polanę dotarliśmy na Palenicę.

Kliknij miniaturkę aby powiększyć zdjęcie

Krótki przepak, powitanie Gosi, która tam na nas czekała i my z Andrzejkiem poszliśmy podzielić się dudkami z góralami, bo już dawno postanowiliśmy że do Wodogrzmotów to my sobie pojedziemy kuniem. Reszta towarzystwa (młodziaki!!!) była jednak skąpa i pobiegła asfaltem. Przy Wodogrzmotach nie było już wymówek, trzeba było zarzucić na plecy ciężkie plecaki i ruszyć w górę Doliny Roztoki. Ślisko było bardzo, a nam się nie chciało zakładać raków więc trochę się męczyliśmy. Nie doszliśmy jeszcze do mostków na potoku, a już dopadła nas czołówka ścigantów. Zagadali, zapytali jak szły konie i pobiegli. My spokojnie, statecznie szliśmy sobie dalej. Odpoczynek dopiero przy Starej Roztoce – tam piweczko i zakładanie raków, i … już mieliśmy ruszać kiedy dotarł Zdzichu z Dorotką i Gosią. No więc trzeba było z nimi się podzielić.

Już w rakach – jako że drogi na podejściu mixtowe –  lód i kamienie, ruszyliśmy w górne partie Doliny Roztoki. Dobrze wiedzieliśmy co nas dalej czeka. Ale szło się nie najgorzej, oczywiście do początku zimowego szlaku. Dalej było ciężko – kondycja dawno nas jakoś opuściła – ale w końcu dotarliśmy do Schroniska. Tam czekała już na nas czołówka grupy.

Kliknij miniaturkę aby powiększyć zdjęcie

W Schronisku panował jeszcze tłok, ale nasi już okupowali duży stół w jadalni, można więc się było rozsiąść, posilić i wypić piwko. Noclegów na pierwszą noc nie udało się załatwić i tym sposobem po 30 latach jeżdżenia w Tatry zaliczyliśmy z Andrzejkiem naszą pierwszą w Piątce podłogę. Wieczorne rozmowy, wspominki, snucie planów na kolejny dzień, to jak zwykle fajny Piątkowy klimat.

Kliknij miniaturkę aby powiększyć zdjęcie

Rano powitało nas piękne słońce. Ambitna część grupy ze Zdzichem na czele postanowiła przejść grań od Gładkiej Przełęczy do Szpiglasowego Wierchu. Wyruszyli po śniadaniu. My z Andrzejem postanowiliśmy zrobić lekki klar w dopiero co zdobytym pokoju, odpocząć i wyruszyć na spacer. Tak też się stało, chociaż po krótkim odpoczynku okazało się, że już dobrze po południu.

Wyszliśmy w stronę Gładkiej, i jakież było nasze zdziwienie kiedy już na progu Schroniska pojawili się pierwsi nasi ambitni. Okazało się, że nie chcąc ryzykować zjechali stromym żlebem sprzed Czarnej Ławki. Poszliśmy przez Staw wypatrując reszty naszej grupy i podziwiając sobie widoczki wokoło.

Po powrocie do Schroniska były oczywiście opowieści o tym co na grani, oglądanie zdjęć, dyskusje, czy lepiej było iść dalej, czy zjeżdżać itd.

Kliknij miniaturkę aby powiększyć zdjęcie

Dojechali koledzy Zdzicha z pracy i znana nam już z ubiegłego roku Marysia. Agnieszka po krótkich rozmowach w kuchni, stwierdziła że musi wracać do Wrocławia bo … załatwiła sobie w Piątce pracę i musi złożyć wypowiedzenie w dotychczasowej. Zaskoczenie było spore, ale też na wielu twarzach pojawił się podziw dla Agnieszki za odwagę i szybkie podejmowanie decyzji. Ponieważ był już prawie wieczór, rycerski Tomek postawił zejść z nią na Palenicę, a może i dalej (co jak się później okazało stało się faktem). To trzeba podkreślić. Takich chłopów spotyka się dzisiaj rzadko. Zbyt rzadko. Z Palenicy „nic już nie chodziło”. Czyli te kilka… naście kilometrów asfalcikiem do Zakopanego! Stamtąd (o tej porze) zero komunikacji do Wrocławia. Siąść i płakać?! Skądże! Tomek odpala swój wóz i wiezie Agnieszkę do Wrocławia. Do nas wrócił następnego dnia. Żywy! Były brawa i gratulacje. Coś tam mówił o bolącym kolanie. Ale przecież herosi nie chorują. Reszta towarzystwa bawiła się długo w noc, oglądając zdjęcia z poprzednich wyjazdów, wspominając i snując plany kolejnych, górskich wypraw.

Kolejny dzień zaczął się jeszcze ładną pogodą, więc ranne ptaszki pobiegły na Kozi Wierch. Reszta po śniadaniu także ruszyła w ich ślady. Ale pogoda już się popsuła. Szczyty gór zasnuły chmurki i mgła, na szczęście nie wiało i nie padało.

Kliknij miniaturkę aby powiększyć zdjęcie

Część z naszych weszła na szczyt, część podeszła wyżej lub niżej na zbocza Koziego. Postrzelaliśmy trochę zdjęć, pooddychaliśmy tatrzańskim powietrzem, pooglądaliśmy trochę widoczków i wróciliśmy do Schroniska. Część z naszej grupy musiała wracać już do pracy. Reszta tradycyjnie miło spędziła wieczorny czas na wspominkach i oglądaniu zdjęć. Dotarł też Tomek z opowieściami o odprowadzaniu (długim) Agnieszki.

W kolejny dzień ranek był jeszcze dość ładny. Zdzichu wymyślił że pójdą na Opalony. Ja z Andrzejem i Dorotą też poszliśmy w kierunku Roztockiej Czuby, ale … pogoda się psuła, entuzjazm opadał, więc jeszcze przed granią zawróciliśmy. Grupka zdobywców też wycofywała się z różnych etapów trasy, ale część weszła na szczyt. Tylko brak słońca trochę nam psuł humory i fotograficzne ujęcia, ale i tak byliśmy zadowoleni z pobytu.

Kliknij miniaturkę aby powiększyć zdjęcie

Wieczorem oglądaliśmy zdjęcia z wyprawy Zdzicha i części towarzystwa w góry Rumunii. Rano czekało nas pakowanie i powrót do domu. Schodziło się ciężko w dość twardym śniegu, ale dotarliśmy do Palenicy. Jeszcze pojechaliśmy pod Gubałówkę po ulubione nasze góralskie serki. Do Krakowa odwieźliśmy jeszcze Daniela i pożegnaliśmy część towarzystwa. Z Krakowa przez Zdzieszowice, gdzie odwieźliśmy Marka, wróciliśmy do domu.

A na drugi dzień, oprócz fajnych wspomnień, dopadł mnie (zresztą Andrzeja też) potężny ból nóg – to chyba to zejście tak nam dało w kość. No, ale jak się wybieramy raz na rok to trochę pocierpieć trzeba. No i rano nie było standardowego „piątkowego” śniadania -  przepysznego żurku. Udało się wynegocjować z kuchnią, że będzie nam podawany również w wersji śniadaniowej. Wygoda, nie trzeba dużo gryźć. W odróżnieniu od „śniadania taternika” (dla wychodzących bladym świtem) a wydawanego wieczorem.

Wyszły braki w szkoleniu – niestety. Zdzichu, jak zwykle „opatrywał” uczestników czy mają odpowiedni sprzęt przed wyjściem. Kiedy zobaczyliśmy Go spoconego i z lekkim obłędem w oku – i to PRZED WYJŚCIEM – myśleliśmy, że pojawił się Yeti. Co najmniej! Zdzichu – siła górskiego spokoju, a tutaj....  Na pytanie co się stało, że taki złachany – odpowiedział, że nie mógł zapiąć raków (nie powiemy komu). Dopiero po chwili załapałem, że są założone odwrotnie, tyłem do przodu wyjaśnił. Pocieszyliśmy go mówiąc, że i tak miał szczęście. Przecież mogły być włożone zębami do góry. Dobrze, że Zdzichu zawsze czujny.

 Jurek&Andrzej

 *) W artykule wykorzystano (oprócz naszych) zdjęcia Tomka i Marka.

We use cookies
Ta strona korzysta z plików cookies. Używamy plików cookies wyłącznie do analizowania ruchu na naszej stronie. Nie zamieszczamy reklam, nie wymagamy logowania, nie zbieramy żadnych innych danych osobowych. Korzystając z naszej strony internetowej, zgadzasz się, że możemy umieszczać tego rodzaju pliki cookie na Twoim urządzeniu.