• Banner_Dolomity.jpg
  • Banner_Polska.jpg
  • Banner_Rumunia.jpg
  • Banner_Ukraina.jpg

Columbus Regatta 1992 - cz. I

W  1991 roku grupa żeglarzy z Kędzierzyna – Koźla wpadła na pomysł wzięcia udziału w regatach z okazji  500 rocznicy odkrycia Ameryki przez Krzysztofa Kolumba. Regaty o nazwie Columbus Regatta były organizowane w maju 1992 roku przez króla Hiszpanii Juana Carlosa I. Regaty były podzielone na kilka etapów ze startem w Kadyksie. Plan był taki by wziąć udział w pierwszym etapie czyli startowej paradzie żaglowców w Kadyksie. Kolejne etapy prowadziły do Ameryki Północnej przez Wyspy Kanaryjskie. Na pierwsze organizacyjne spotkanie zjawiło się mnóstwo chętnych. Nie mieliśmy jachtu, kapitana ale mieliśmy zbyt wielu chętnych do załogi smile. Rozpoczęliśmy poszukiwania jachtu w dobrym stanie do wyczarterowania. Miał to być jacht zbliżony wielkością do 80-tki  zdolny do żeglugi oceanicznej, zabierający na pokład 10 osób. Po długich poszukiwaniach udało się Józkowi i Waldkowi znaleźć odpowiednią jednostkę. Jacht typu Bruceo o wdzięcznej nazwie s/y Polonus. Armator, poznański AKŻ był na etapie wykańczania wnętrza jachtu. Polonus znalazł naszą akceptację.

W międzyczasie topniała ilość chętnych na rejs zniechęconych żmudnymi przygotowaniami i wysokimi kosztami. Zdecydowaliśmy, że podzielimy się na dwie załogi. Pierwsza wyruszy w marcu 1992 z Trzebieży  w rejs do Kadyksu. Druga przeprowadzi jacht z Kadyksu do Cuxhaven w Niemczech, gdzie jacht ma być zwrócony armatorowi. Zaczęliśmy formować załogi. Pierwsza załoga szybko się zorganizowała cała dziewiątka zaczęła przygotowania do rejsu. Druga załoga na początku prawie kompletna zaczęła się wykruszać. Koszt uczestnictwa był dość wysoki, należało się także liczyć z ponad miesięcznym pobytem na jachcie. Nie wszyscy byli w stanie udźwignąć  ten ciężar. Brakowało żeglarzy z praktyką morską. Ostatecznie w drugiej załodze znalazło się tylko czterech żeglarzy: Irena, Marek, Krzysiek i ja Andrzej. Marek i ja mieliśmy niewielkie doświadczenie morskie ok. 900 Mm. Kolejnym wyzwaniem było znalezienie kapitana lub kapitanów, którzy by zechcieli z nami popłynąć na oba etapy lub na jeden z nich. W końcu udało się, znaleźliśmy kapitana w obie strony. Następnym problemem była wymiana załóg w Kadyksie. Samolot nie wchodził w grę ze względu na cenę oraz z powodu konieczności przewiezienia części prowiantu na pokład jachtu z Polski. Rozpoczęliśmy poszukiwania odpowiedniego środka transportu. Z pomocą Autobus rejsowyprzyszedł nam Żeglarski Klub Morski z Katowic, gdzie wypożyczyliśmy autobus Autosan przystosowany do wymiany załóg w odległych portach. Autobus posiadał 14 miejsc z dziewięcioma kojami, kambuzem i messą ze stolikami w przedniej części pojazdu. Zapowiadała się bardzo wygodna podróż. Oczywiście załoga musiała jeszcze posiadać ważne paszporty na Europę zachodnią oraz wizy hiszpańską i portugalską. Ponieważ autobus posiadał więcej miejsc niż liczyła załoga dobraliśmy na pokład Autosana  jeszcze pięć osób, które będąc żeglarzami chciało przynajmniej uczestniczyć w wycieczce autokarowej na Columbus Regatta do Kadyksu. W tamtym czasie była to nie lada atrakcja. Udział tych osób znakomicie obniżył koszty transferu. W połowie marca s/y Polonus wypłynął ze Świnoujścia, gdzie na ośnieżonym pokładzie żeglowała szczęśliwa pierwsza załoga marząca o ciepłym Kadyksie. Nadchodził w końcu dzień naszego wyjazdu, zakupiony prowiant czekał w kartonowych pudłach, a nasze dokumenty leżały w Warszawie w ambasadach Hiszpanii i Portugalii. 28 kwietnia rano zamiast do Kadyksu jedziemy do Warszawy po opóźniające się wizy. Portugalską odbieramy bez problemu, lecz hiszpańskiej niema. Dowiadujemy się, że od tygodnia wydłużył się okres oczekiwania na wizę do trzech tygodni i nasze dokumenty nie wróciły jeszcze z Madrytu. Zapewniają nas, że wizy będą czekać na granicy hiszpańskiej. Nie możemy czekać w Polsce jeszcze tydzień, bo spóźnimy się na czas do Kadyksu. Wracamy do Kędzierzyna przesiadamy się do autobusu i wyruszamy wieczorem w podróż. Autosan jest mocno obciążony naszymi worami bosmańskimi, prowiantem i paliwem. Pierwsza granica czeska minęła bez problemu, kolejna austriacka nieco dłuższy czas oczekiwania, ale także gładko. Rano wjeżdżamy w okolicach Villach do Włoch. Włoscy karabinieri dziwią się na widok naszego autobusu, ale po krótkiej rozmowie i lustracji bagażnika pozwalają jechać dalej. Jedziemy autostradą w kierunku Wenecji kończą się alpejskie  widoki. Nagle huk! Nasz Autosan zaczyna się kołysać. Drugi kierowca łapie za kierownicę i pomaga ściągnąć pojazd na prawą stronę. Lądujemy bezpiecznie na barierce. Stoimy, autobus przechylony oparty prawym bokiem o stalowe bariery. Nie można otworzyć drzwi, za nami na środku autostrady leży nasza opona a właściwe jej resztki. Auta jadą z dużą prędkością ledwo omijając leżącą oponę. Zdajemy sobie sprawę z wielkiego niebezpieczeństwa. Gromadzimy się na przodzie autobusu. Wreszcie jeden z nas wydostaje się przez luk dachowy na zewnątrz i ściąga oponę na pobocze. Robi się bezpieczniej. Przychodzi chwila refleksji, że nasz rejs zakończył się w tym miejscu. Autobus przodem leży na asfalcie, zawieszenie wygląda na uszkodzone, prawe koło wkopane w pobocze. Zjawia się ochrona autostrady stawiają znaki ostrzegawcze i ograniczenie prędkości. Wzywają pomoc drogową. Po godzinie przyjeżdża dźwig. Podnosi autobus, przemieszcza go na drogę, pomagają wymienić koło na zapasowe. Okazuje się, że nie ma innych uszkodzeń. Jedziemy za dźwigiem do serwisu sprawdzić zawieszenie. W serwisie okazuje się, że musimy uiścić słoną jak dla nas opłatę za udzieloną pomoc. Ponieważ kierowcy nie zostali wyposażeni w większą ilość gotówki przez właściciela autobusu. Musimy wyłożyć pieniądze przeznaczone na rejs. Nocujemy pod serwisem w autobusie. Rano płacimy, odbieramy kluczyki i ruszamy w dalszą drogę do Wenecji. Na parking docieramy w południe, dalej płyniemy  Grande Canale tramwajem wodnymWenecja na plac Św. Marka. Kilka godzin zwiedzamy miasto. Na parking  wracamy pieszo idąc wąskimi uliczkami przez malownicze mostki. Wczesnym wieczorem ruszamy w dalszą podróż. Nasi bardzo sympatyczni kierowcy mieli dłuższą chwilę na odpoczynek na parkingu\ i teraz pojadą non stop do Monaco. Malowniczą autostradą wzdłuż Lazurowego Wybrzeża docieramy do kolejnej- francuskiej granicy. Samochody powoli przejeżdżają przez granicę bez zatrzymywania. Nas jednak wypatrzyli celnicy, dziwny autobus, kazali zjechać na bok. Zaglądają do bagażników dziwią się poco wieziemy tyle jedzenia skoro u nich jest go w bród. Pytają o kawior. Nie mamy. Możemy jechać dalej. W  Monte Carlo spędzamy 1 maja. Jest super nie ma tu pochodu pierwszomajowego. Miasto jest śliczne, Monte Carloszybko odkrywamy, że należy podróżować windami. Docieramy do portu, do pałacu, katedry i rzecz jasna kasyna. Rozluźnieni i zauroczeni atmosferą miasta i pierwszą kąpielą w Morzu Śródziemnym ruszamy dalej na zachód.  Nocujemy w autobusie nad morzem w okolicach  Perpignan. Rano ruszamy do granicy hiszpańskiej, gdzie będziemy próbowali ściągnąć nasze wizy z Madrytu. Przejście graniczne jest potężne. Próbujemy dogadać się z celnikami prosząc o kontakt z Madrytem w sprawie naszych wiz. Nasze działania są bezskuteczne, przeganiają nas. Po wizy odsyłają do Warszawy. Po chwili ponawiamy próbę równie nieudaną. Dajemy za wygraną. Musimy skłonić obecną załogę Polonusa do zmiany planów, rezygnacji z kontynuacji rejsu do Kadyksu. Muszą wybrać francuski port w zatoce biskajskiej, gdzie będziemy mogli dokonać wymiany załóg. Nadszedł czas do nawiązania kontaktu z jachtem. My pod granicą hiszpańską oni nie wiadomo gdzie? Jeszcze w Polsce ustaliliśmy sposób łączności między autobusem a jachtem. Dzwonię z budki telefonicznej na monety do Polski do moich rodziców i przekazuję wiadomość dla jachtu. Moi rodzice przekazują informację do żony Józka. Józek po przypłynięciu do portu dzwoni z budki do żony, ona przekazuje informacje do moich rodziców, z kolei ja dzwonię do rodziców i odbieram wiadomość. Załoga z kapitanem podejmuje decyzje i Józek znowu dzwoni do żony z informacją dla nas. Mieliśmy szczęście bo jacht był akurat w Lizbonie a nie w morzu i już następnego dnia mieliśmy informację, że za około cztery dni dopłyną do Royan koło Bordeaux u ujścia rzeki Girony. Port w Royan z locji wydawał się bezpieczny mimo, że w Zatoce Biskajskiej pływy wynoszą ponad 6 m. Aby tam dojechać mieliśmy dużo czasu. Ruszyliśmy najpierw do Carcassone, gdzie zwiedziliśmy słynną twierdzę znaną zCarcassone potężnych fortyfikacji. Z Carcassone skierowaliśmy się w stronę Pirenejów docierając do Lourdes. Odbyliśmy pielgrzymkę do groty lurdzkiej, nawiedziliśmy bazylikę. Sanktuarium zrobiło na nas wielkie wrażenie. Można tu spotkać pielgrzymujących chorych ludzi na wózkach, na szpitalnych łóżkach o kulach, mających nadzieję na cudowne uzdrowienie. Wieczorem zwiedziliśmy malownicze miasteczko z tysiącem kramów z dewocjonaliami. Dalej ruszyliśmy na północ wzdłuż wybrzeża Atlantyku. Zatrzymaliśmy się koło Bayonne u ujścia rzeki Adour. Był to nasz pierwszy kontakt z Oceanem. Rozpoczęliśmy od spaceru potężną plażą i kąpieli w Oceanie. Mimo braku wiatru fale przyboju były wielkie i mocne. Wejście do wody do kolan kończyło się sponiewieraniem przez fale i wyrzuceniem na plażę. LourdesSpróbowałem wypłynąć dalej, udało mi się przebić przez fale przyboju. Ciężko było wrócić do brzegu, ale udało się. Jednak Atlantyk to nie Bałtyk i należy odnosić się do niego z szacunkiem i respektem. Mimo tego, że był to początek maja woda przekraczała 20°C dzięki przepływającemu tam Golfsztromowi. Żal było opuszczać to wspaniałe rajskie miejsce, ale trzeba było jechać dalej. Wybrzeże Atlantyku w tej okolicy przypominało nasze polskie: piaszczyste plaże, wydmy, lasy szpilkowe tylko wszystko było wielkie, nawet latarnie morskie i falochrony. Jedziemy dalej, wracamy na autostradę. Dojeżdżamy do Bordeaux. Przecinamy Gironę szerokim wielojezdniowym mostem pod którym przepływają oceaniczne statki wpływające do portu w Bordeaux. Docieramy do Royan, odnajdujemy port jachtowy. Niestety jest to mały port pływowy, suchy. Budzi to nasze poważne obawy co do wymiany załóg w tym miejscu. Znowu próbujemy nawiązać kontakt z jachtem poprzez Polskę. Podajemy nr telefonu w budce, lecz bezpośredniego kontaktu nie udaje się nawiązać jacht pewnie już w morzu. Czekamy kolejne trzy dni. Royan w części portowej jest małym miasteczkiem z dużą ilością tawern, wieczorami z muzyką na żywo. Trochę z tego korzystamy. W końcu jest kontakt z załogą Polonusa. Niestety złe wiadomości. Po wyjściu z Lizbony jacht miał wypadek i musiał zawrócić do Lizbony, gdzie bezwzględnie mamy dotrzeć. Pomóc w tym ma nam polska ambasada w Lizbonie i polski konsulat w Tuluzie angażując się w zdobycie naszych wiz. Nie podano nam szczegółów wydarzenia na morzu. Wracamy do Bayonne tam podobno znajdują się placówki dyplomatyczne Hiszpanii i Portugalii. Udajemy się na komisariat policji, aby pomogli nam odnaleźć konsulaty Hiszpanii i Portugalii. Niestety policjanci znali tylko język baskijski i na nic był mój angielski. Po intensywnych poszukiwaniach odnaleźliśmy obie placówki. Grupa wycieczkowa  i kierowcy nie mieli wiz portugalskich, gdyż w planach nasz autobus nie miał dotrzeć do Portugalii. Zaczęliśmy od konsulatu Portugalii. Urzędnik nie znał angielskiego, lecz poprosił, abym napisał po angielsku na kartce czego potrzebujemy. Moja kartka powędrowała na pierwsze piętro gdzie urzędował VIP. Po chwili pracownik konsulatu wrócił Kąpiel w Atlantykuz kartką. Wynikało z niej, że należy wypełnić Application Form dołączyć zdjęcie, uiścić drobną opłatę i za dwa dni zjawić się z paszportami po wizę. Szybko odnaleźliśmy automat do zdjęć i jeszcze tego samego dnia złożyliśmy dokumenty. Po dwóch dniach otrzymaliśmy upragnione wizy. W konsulacie Hiszpanii podobna sytuacja nie znają angielskiego a mój hiszpański kończy się na Buenos Dias. Przywołują z zaplecza starszego urzędnika, który na szczęście mówi po angielsku. Opowiadam mu naszą historię, o awarii jachtu w Lizbonie, o regatach,  o wsparciu konsulatu polskiego w Tuluzie, o nieodebranych wizach w Warszawie. Cierpliwie mnie wysłuchuje i obiecuje, że wyśle fax z zapytaniem o nasze wizy do Madrytu. Mamy dowiadywać się o wynik w następnych dniach. Postanawiamy pojechać w znane nam już miejsce na plażę koło Bayonne, odległość od konsulatu ok. 6 - 7 km. Zaczynamy wczasy na plaży. Autobus ustawiamy na bezpłatnym parkingu o tej porze roku jeszcze pustym. Jedynie do południa miejsca parkingowe zajmują surferzy, którzy przyjeżdżają z pobliskich miejscowości zBayonnemagać się z falami. Codziennie po śniadaniu zasuwam piechotą do konsulatu pytać o postęp w uzyskaniu wiz. W drodze zawsze ktoś mi towarzyszy z naszego autobusu. Cała wyprawa zamyka się w trzech godzinach.  Autobus zostawiamy na parkingu, aby oszczędzić paliwo. Po powrocie już tylko wspaniała plaża i kąpiel w oceanie. Kąpieli morskich zażywamy także po zmroku choć to niebezpieczne. Dużo chodzimy wzdłuż plaży. Docieramy do pobliskiego Biarritz, gdzie jest mnóstwo eleganckich hoteli. Trzeciego dnia postoju pojawia się koło naszego pojazdu policja – coś od nas chcą, ale my nie rozumiemy o co chodzi. Mówią po francusku i baskijsku. Pomaga nam Polka mieszkająca w Bayonne, która przyjechała z dziećmi na plażę. Okazuje się, że autobus nie może stać więcej niż dwa dni w jednym miejscu. Przestawiamy pojazd o 100 metrów dalej i jest wszystko OK. Moje codzienne wizyty w konsulacie są nadal bezowocne, ciągle brak potwierdzenia z Madrytu naszych wiz. Próbujemy dzwonić do polskiego konsulatu w Tuluzie, niestety kontakt się nie udaje. Po tygodniu koczowania na plaży dochodzimy do wniosku, że wątpliwe jest abyśmy uzyskali wizy. Idziemy po raz ostatni do konsulatu, a potem będziemy negocjować z załogą Polonusa powrót do kraju. Osobom będącym na wycieczce kończą się już urlopy i mogą mieć kłopoty po powrocie do pracy. W konsulacie  pan wita nas promiennym uśmiechem i od razu pyta dlaczego nie mówimy, że jesteśmy zaproszeni na Columbus Regatta przez Króla Hiszpanii??? Wydawało mi się, że mówiłem o tym wcześniej, lecz urzędnik to zignorował. Domyślamy się, że pomogła interwencja polskiego konsulatu. Wizy otrzymaliśmy za darmo. Natychmiast skierowaliśmy się na granicę, którą bez żadnych przeszkód udało się przekroczyć. Po Zachód słońca nad Atlantykiemprzejechaniu dwóch bramek na autostradzie dochodzimy do wniosku, że za drogo. Zjeżdżamy na drogę lokalną – jest dobra i szybka. Dookoła pastwiska ze stadami byków ( stąd blisko do Pamplony ). W pierwszej większej miejscowości skończyła się jazda. Wąskie kręte uliczki mimo głównej drogi nie pomieściły naszego w sumie niewielkiego Autosana. Wycofaliśmy się tyłem, budząc sensację starszych mieszkańców tej miejscowości spędzających czas przed swoimi domami na ławeczkach. Jak niepyszni wracamy na autostradę godząc się na wysokie opłaty. Po drodze mijamy słynne miejscowości takie jak San Sebastian, Salamanca i inne. Nie ma czasu, aby je zwiedzić, a szkoda. Granica portugalska bez problemu. Późnym popołudniem następnego dnia wjeżdżamy do Lizbony łatwo dostajemy się w okolice portu. Jest 16 maj dziewiętnasty dzień podróży. Wiemy, że jacht stoi w doku Alcantara zresztą widocznym na naszej mapie. Podjeżdżamy w pobliże nabrzeża, zostawiamy autobus i ruszamy szukać jachtu. Droga od nabrzeża oddzielona jest ogrodzonym terenem pełnym jednakowych aut ( jak w Polmozbycie ). Skaczemy przez płot. Udaje nam się uciec strażnikowi. Jak się okazało był to strzeżony magazyn celny! Przy nabrzeżu zacumowany Polonus i  załoga w dobrej kondycji. Radości nie było końca - czekano na nas jak na wybawienie.

O dalszym ciągu przygód żeglarzy przeczytacie tutaj Columbus Regatta 1992 - cz. II.

Andrzej

We use cookies
Ta strona korzysta z plików cookies. Używamy plików cookies wyłącznie do analizowania ruchu na naszej stronie. Nie zamieszczamy reklam, nie wymagamy logowania, nie zbieramy żadnych innych danych osobowych. Korzystając z naszej strony internetowej, zgadzasz się, że możemy umieszczać tego rodzaju pliki cookie na Twoim urządzeniu.