Karaiby z pokładu s/y Shanties
O Karaibach marzyliśmy i rozmawialiśmy od lat ale bez konkretów, bez decyzji, aż w marcu 2018 roku na Szantkach w Kędzierzynie spotkaliśmy Marka Szurawskiego, który oprócz koncertowania promował swoją książkę „Nie ma złych dni”. Dorotka kupiła ją dla mnie z dedykacją Marka, a jej lektura naprowadziła mnie na katamaran Shanties. Na stronie www.rejsy-po-karaibach.pl ze zdziwieniem stwierdziłem, że na styczeń/luty 2019 pozostały dwa wolne rejsy!
Szybko rozpuściliśmy wici wśród znajomych potencjalnie zainteresowanych wyjazdem i machina ruszyła. Wybór rejsu, umowa z Charter Navigator, skład załogi, loty itd. itp.
No i w końcu siódmego stycznia 2019 o godzinie 16-tej wsiedliśmy do samochodu i ruszyliśmy do Warszawy. Drugi samochód już był w trasie a Mirela i Jurek z Grudziądza mieli dojechać prosto na lotnisko. My zdecydowaliśmy się na nocleg w Warszawie, więc wieczorem jeszcze urodzinowa kolacja jednego z załogantów i ostatnie ustalenia a rano ruszyliśmy w pierwszy etap - do Paryża. Lecieliśmy na Martynikę więc w Paryżu musieliśmy zmienić lotnisko z Charles de Gaulle na Orly – Martynika to zamorskie terytorium Francji a więc dalszy lot był lotem krajowym. W końcu po prawie 9-ciu godzinach lotu wylądowaliśmy około 17-tej w Fort de France na Martynice. Na lotnisku czekała na nas Joasia z www.slonecznamartynika.pl , która organizowała nam transfer do mariny Le Marin. Z Gabrielem – skiperem na Shanties byliśmy w kontakcie, tak więc w końcu około 18:30 mogliśmy mu zadzwonić, że jesteśmy w marinie koło restauracji Mango Bay tak jak się umówiliśmy. Gabryś na wszelki wypadek wyskoczył po nas żebyśmy nie szukali jachtu w wielkiej marinie. Jeszcze tylko transport bagaży po kei i w końcu dotarliśmy do katamaranu, który na 12 dni miał stać się naszym domem. Na pokładzie powitała nas Dagna i oczywiście drink rumowy ?. Katamaran robił wrażenie, przede wszystkim wielkością i wyposażeniem.
Kliknij miniaturki aby powiększyć zdjęcie
Rozmieściliśmy się w kajutach, zrobiliśmy jakieś kanapki i ustaliliśmy plany na kolejny dzień no i wachtę kambuzową, która na 8-ą miała przygotować śniadanie.
Kliknij miniaturki aby powiększyć zdjęcie
Wstaliśmy o czasie – mimo zmęczenia po podróży i zmiany czasu (różnica do naszego zegara to 5 godzin). Gabryś z Dagną pojechali dokonać odpraw a my szykowaliśmy się do zaprowiantowania jachtu i wypłynięcia. Po ich powrocie razem z Dagną poszliśmy na targ i na wielkie zakupy do Carrefour’a (warto, bo ta sieć dostarcza zakupy na keję ?). Po zakupach Gabryś z Dagną jeszcze nam zrobili małe szkolenie co i jak na jachcie działa i zaczęliśmy przygotowania do wypłynięcia. Gabryś wywołał przez radio obsługę mariny do pomocy przy bojach i po kilkunastu minutach oddaliśmy cumy ruszając w stronę Santa Lucii. Jeszcze tradycyjny toast dla Neptuna i można było uznać rejs za rozpoczęty!
Kliknij miniaturki aby powiększyć zdjęcie
Płynęliśmy do zatoki Rodney Bay na północno-zachodnim cyplu Santa Lucii. Mieliśmy do pokonania niecałe 25 Mm a katamarany to łódki szybkie. Tak więc już około siedemnastej rzucaliśmy kotwicę w cieniu wznoszącego się na wzgórzu Rodney Fort nieopodal Pigeon Island Beach. Chcieliśmy wspiąć się na fort aby podziwiać zachód słońca, niestety ledwie nas Gabryś wysadził z pontonu pojawiła się Pani rangers i powiedziała że „park już zamknięty, możemy jutro za 21 EC/osobę” Pani nie odstępowała nas na krok aż do ogrodzenia parku. Spacerując wzdłuż wybrzeża nawet nie wiedzieliśmy kiedy znaleźliśmy się na terenie 5-cio gwiazdkowego resortu (Sandals Grande St. Lucian Spa). Wzbudziliśmy lekki popłoch wśród ochrony i w końcu grzecznie nam oświadczyli, że „spacerować to możemy po plaży, po alejkach ośrodka nie wolno”. Zniechęceni tą niegościnnością zawróciliśmy do parku do restauracji Jambe De Bois na kolację. To był dobry wybór – smaczna kolacja z rumowymi drinkami okazała się najtańszą na całym rejsie (niecałe 600 EC za 9 osób).
Kliknij miniaturki aby powiększyć zdjęcie
Kolejny dzień znowu zaczęliśmy wczesnym śniadaniem i przed ósmą rano wypłynęliśmy w kierunku Soufriere Bay. Niewielka odległość (niecałe 15 Mm) i rejs pod osłoną wyspy spowodowały, że po nieco ponad trzech godzinach cumowaliśmy do boi w cieniu słynnego Petit Piton. Oczywiście boja była obsługiwana przez lokalnego znajomego Gabrysia więc od razu mieliśmy możliwość zarezerwować sobie wycieczkę do ogrodu botanicznego i do siarkowych źródeł. Po kąpieli w zatoce umówiony lokalny organizator zabrał nas swoją łodzią na keję. Tam już po kilku minutach mieliśmy podstawiony busik z kierowcą i ruszyliśmy w stronę Diamond Botanical Gardens, w których oprócz okazów tropikalnej roślinności mieliśmy okazję podziwiać słynne Diamond Falls – kolorowe wodospady, w których woda pochodząca z leżących powyżej wulkanicznych źródeł zmienia kolory w zależności od minerałów w niej zawartych. Wodospady mają około 17 m wysokości i są podobno najbardziej kolorowymi wodospadami na Karaibach.
Kliknij miniaturki aby powiększyć zdjęcie
Po zwiedzeniu ogrodu botanicznego pojechaliśmy do Sulphur Springs – miejsca gdzie wulkaniczne zjawiska ujawniają się na powierzchni w postaci fumaroli, gorących źródeł i pełnych gorącego błota sadzawek. Temperatura wody w źródłach sięga 170 o C. Wokół roznosi się charakterystyczna woń siarki. Z małego centrum, w którym prezentowane są informacje na temat geologicznej historii wulkanów na wyspie zeszliśmy spacerową ścieżką do Sulphur Springs – po zrobieniu zdjęć na tle siarkowych dymów zeszliśmy jeszcze w dół do basenów z wodą już o temperaturze około 45 o C gdzie zażyliśmy błotnych kąpieli (podobno błota są dobre dla skóry ?).
Kliknij miniaturki aby powiększyć zdjęcie
Po błotnych kąpielach wróciliśmy do miasteczka na kolację tym razem na jachcie. Dodatkowo Dagna przygotowała super drink Daiquiri (biały rum, syrop cukrowy i sok z limonki). To był ulubiony rum Hemingwaya, który preferował go w wersji Papa Doble czyli z podwójną ilością rumu ?. Nam wersja Dagny bardzo smakowała.
Kliknij miniaturki aby powiększyć zdjęcie
W kolejny dzień jak zwykle ruszyliśmy kilka minut po siódmej. Do celu mieliśmy prawie 40 mil a celem była wyspa Saint Vincent. Pitony w porannym słońcu wyglądały super – chmura uwieszona na wierzchołku Grand Piton powodowała że wyglądał jak dymiący wulkan. Po wyjściu zza osłony St. Lucii morze się trochę rozbujało, ale że wiało z dobrego kierunku więc mogliśmy postawić żagle i szybko płynęliśmy na południe.
Kliknij miniaturki aby powiększyć zdjęcie
Po kilku godzinach dopłynęliśmy do zatoki Cumberland Bay na St. Vincent. Przy wejściu do zatoki przywitały nas łodzie locales’ów, którzy proponowali usługi cumowania do nadbrzeżnych palm. Gabryś wybrał jednego i po kilkunastu minutach staliśmy na kotwicy solidnie przywiązani z rufy do palmy. Po kąpieli i snorkowaniu udaliśmy się na kolację do knajpki na plaży. Mieliśmy okazję skosztować lokalnych zup – dyniowej i callaloo, która uważana jest za kwintesencję smaku Karaibów. Jest robiona z liści rośliny callaloo przypominającej nasz szpinak. Zupy były bardzo smaczne, tak jak i ryby z dzisiejszego połowu. Do tego oczywiście drinki rumowe.
Kliknij miniaturki aby powiększyć zdjęcie
Wczesnym rankiem następnego dnia po śniadanku (wachta przygotowała jajeczniczkę na boczku) ruszyliśmy w kierunku wyspy Bequia. Pogoda dopisywała, wiało przyzwoicie więc w dobrych humorach pokonywaliśmy kolejne mile, a że nie było ich wiele do pokonania więc już koło południa staliśmy na boi w Port Elisabeth.
Kliknij miniaturki aby powiększyć zdjęcie
Zgodnie z rekomendacją Gabrysia i Dagny udaliśmy się do sanktuarium żółwi The Old Hegg Turtles Sanctuary. Można do niego łatwo dojechać z portu wynajętym odkrytym mikrobusem. Sanktuarium zostało założone przez Ortona Brother Kinga, który w młodości polował na żółwie szylkretowe ale ponad dwanaście lat temu poświęcił się ochronie tego gatunku. W sanktuarium odchowuje żółwie do osiągnięcia przez nie wieku 3 lat i następnie wypuszcza je na wolność. W ciągu 12 lat uratował tak ponad 2000 żółwi. Orton oprowadził nas po sanktuarium i opowiadał o życiu żółwi i swojej misji.
Kliknij miniaturki aby powiększyć zdjęcie
W drodze powrotnej zatrzymaliśmy się jeszcze przy jednej z pięknych lagun z brzegiem porośniętym palmami.
Kliknij miniaturki aby powiększyć zdjęcie
Pospacerowaliśmy po miasteczku, a wieczorem z Dagną i Gabrysiem wylądowaliśmy na kolacji w „The Fig Tree Rest” słuchając muzyki na żywo i podziwiając zachód słońca nad zatoką przy drinkach rumowych.
Kliknij miniaturki aby powiększyć zdjęcie
Kolejny etap naszej żeglarskiej przygody prowadził na wyspę Mayreau. Mieliśmy do pokonania około 30 Mm ale słoneczna pogoda i dobry wiatr sprawił, że już około południa wpływaliśmy do Carnash Bay z zamiarem postoju na Salt Whistle Bay.
Kliknij miniaturki aby powiększyć zdjęcie
Niestety, nie było już wolnych boi i musieliśmy zmienić plan bo kotwiczenie w tym miejscu nie jest zbyt bezpieczne. Popłynęliśmy więc do Saline Bay gdzie bez problemu znaleźliśmy miejsce. W zatoce stał duży wycieczkowiec, którego pasażerowie bawili się na ładnej plaży. My po krótkiej kąpieli też popłynęliśmy na brzeg. Wybraliśmy się do położonego na wzgórzu kościółka „Immaculate Conception”, z tarasów którego rozciąga się piękny widok na Tobago Cays.
Kliknij miniaturki aby powiększyć zdjęcie
Po odwiedzinach w kościółku i kontemplacji widoków na Tobago Cays poszliśmy jeszcze do Salt Whistle Bay bo to miejsce z wąskim pasem pięknej plaży obmywanej z dwóch stron przez ocean warte jest odwiedzenia.
Kliknij miniaturki aby powiększyć zdjęcie
Zmęczeni upałem zamówiliśmy w barze obok plaży drinki rumowe i podziwialiśmy widoczki. Na kolację udaliśmy się do słynnego Dennis Bar, gdzie zaprzyjaźniony z z kapitanami Shanties szef serwował znakomite dania i drinki rumowe (wg Gabrysia podają tam najlepszą w tym regionie Karaibów pinacoladę ).
Kliknij miniaturki aby powiększyć zdjęcie
Rano popłynęliśmy na Tobago Cays. Wspaniałe kotwicowisko na środku oceanu, otoczone rafami i pięcioma małymi, bezludnymi wysepkami. Idealnie czysta woda i jej turkusowy kolor zapraszały do snorkelingu. Pływanie wraz z kolorowymi rybkami i żółwiami wśród raf koralowych było fantastyczne. Wojtek stwierdził, że czuł się jak w gigantycznym akwarium.
Kliknij miniaturki aby powiększyć zdjęcie /zdjęcia podwodne - Wojtek R./
O zachodzie słońca popłynęliśmy na jedną z wysepek na kolację. Kolacja na wyspie Petit Rameau nie była byle jaka. W roli głównej występowały grillowane homary. Do tego sałatki, pieczone ziemniaczki i oczywiście poncz rumowy.
Kliknij miniaturki aby powiększyć zdjęcie
Po nocy na Tobago Cays ruszyliśmy wczesnym rankiem w stronę wyspy Mustique, na której mieszczą się prywatne rezydencje celebrytów – np. Micka Jaggera czy Tommy’ego Hilfigera. Jeszcze w latach 50-tych XX wieku na wyspie mieszkali tylko lokalni rybacy. W 1958 roku wyspa znalazła się w rękach Colina Tennanta, trzeciego barona Glenconner. Już dwa lata później gościł on na wyspie członków brytyjskiej rodziny królewskiej. Jedną z pierwszych willi była Les Jolie Eaux księżnej Małgorzaty. Dziś na wyspie jest ponad 100 willi należących do różnych celebrytów. Za tydzień pobytu w zaprojektowanym przez Paolo Pivę „Hummingbird” trzeba tu zapłacić od 50 do 80 tys. USD :-o. My zadowoliliśmy się postojem na boi ? kąpielą w morzu i oglądaniem pięknych zatoczek na południowo wschodnim krańcu wyspy oddzielonych od morza ogromnymi zwałami pięknych muszli.
Kliknij miniaturki aby powiększyć zdjęcie
Wieczorem wybraliśmy się jeszcze na spacer i kolację do The View Restaurant&Bar skąd roztacza się piękny widok na zatokę.
Kliknij miniaturki aby powiększyć zdjęcie
Kolejnego dnia jak zwykle wczesnym rankiem pożegnaliśmy Mustique i popłynęliśmy do Saint Vincent. Naszym celem była zatoka Wallilabou Bay.
Kliknij miniaturki aby powiększyć zdjęcie
W zatoce Wallilabou Bay na St. Vincent postanowiliśmy odwiedzić miejsce, które było główną kwaterą ekipy amerykańskiego filmu przygodowego “Piraci z Karaibów” (film, ten w 2003 zgromadził 5 nominacji do Oscara!). Spacerując po nabrzeżu prawie przenieśliśmy się w XVIII wiek. Zachowało się sporo rekwizytów z planu filmowego takich jak dyby, szubienice, trumny itp. Zgromadzone w niewielkim, nieco zapuszczonym muzeum zdjęcia z planu filmu przedstawiają m.in. dzielnych Jacka Sparrow (Johnny Depp) i Willego Turner (Orlando Bloom) oraz kapitana Barbossy (Geoffrey Rush) dowodzącego Czarną Perłą. Wystrój w tawernie nawiązuje do walk z piratami oraz tajemnicy azteckich skarbów. W przylegającym do baru niewielkim pomieszczeniu można sobie poprzymierzać stroje, w których występowali aktorzy.
Kliknij miniaturki aby powiększyć zdjęcie
Drinka przy stoliku z odwróconej trumny nie wypiliśmy obawiając się, że możemy być zbyt rozweseleni w barze “U Antka”, a tam wiedzieliśmy już, że słynny drink robiony na bazie rumu Sanset (84,5% Alc) jest bardzo dobry i trudno się opanować przed zamawianiem kolejnych. Do Antka nie można nie wpaść będąc w tym miejscu. Niepozorny, biały budynek otoczony jest flagami polskimi. Antek uwielbia Polaków (teraz chyba trochę polubił i Czechów bo znalazła się tu i ich flaga).Wnętrze bardzo polskie, klimatyczne, w tle polskie przeboje, wiele flag, proporców, koszulek, gadżetów sportowych z barwami naszego kraju i w tym wszystkim zabiegany Antek. Sącząc pyszny drink rumowy słuchaliśmy opowieści przesympatycznej Bożenki, Honorowego Konsula RP na Hawajach oraz wznosiliśmy toasty urodzinowe kapitana zaprzyjaźnionej załogi (też polskiej). Za chwilę dołączyła do nas załoga trzeciego polskiego jachtu. Żeglarskie opowieści toczyły się do późna.
Kliknij miniaturki aby powiększyć zdjęcie
Po upojnym wieczorze u „Antka” rano popłynęliśmy w stronę Saint Lucii. Celem była zatoka Marigot Bay - mieliśmy do pokonania prawie 50 Mm. Z chmur zawieszonych nad wyspami mocniej wiało, tak że czasami jacht robił prawie 10 węzłów! Szybko pokonywaliśmy kolejne mile a fala nie była zbyt uciążliwa.
Kliknij miniaturki aby powiększyć zdjęcie
Wczesnym popołudniem dopłynęliśmy do celu i stanęliśmy na boi w Marigot Bay. Tradycyjnie poszliśmy do wody na pływanie i snorkowanie, chociaż woda nie była tak przejrzysta jak na Tobago Cays. Wieczorem Gabryś podrzucił nas pontonem na plażę i poszliśmy na kolację do Chateu Mygo House of Seafood. Po kolacji zawędrowaliśmy jeszcze do słynnego Dr Doolittle’s Bar gdzie kręcono sceny do filmu o dr Doolittle.
Kliknij miniaturki aby powiększyć zdjęcie
Nasz rejs powoli dobiegał końca. Z Marigot Bay ruszyliśmy w stronę Martyniki. Zatrzymaliśmy się jeszcze na kąpiel w znanej nam już Rodney Bay, ale celem była marina w Le Marin. Gabrielowi udało się zarezerwować miejsce przy kei. W drodze do niej zatankowaliśmy jeszcze paliwo. Marina pełna była jachtów – bo to przecież szczyt sezonu. Staliśmy blisko restauracji Mango Bay gdzie tak niedawno zaczynaliśmy naszą karaibską przygodę. Nie omieszkaliśmy wypić w niej rumowego drinka.
Kliknij miniaturki aby powiększyć zdjęcie
Później był oczywiście kapitański wieczór z szampanem i drinkami rumowymi. Rankiem zaś pakowanie i pożegnalne zdjęcia na jachcie. Zgodnie z tym co wpisał nam Gabryś w opiniach przepłynęliśmy na Shanties 266 Mm w czasie 61 godzin z tego 5 godzin w wietrze powyżej 6 oB. Było pięknie ?.
Kliknij miniaturki aby powiększyć zdjęcie
UWAGA: Mapa nie odzwierciedla skali ani odległości między wyspami - pokazuje poglądowo naszą trasę
Na czas do odlotu mieliśmy jeszcze zaplanowaną wycieczkę po Martynice - możecie o niej poczytać tutaj: 2019 - Karaiby - Martynika od strony lądu .
Dorota i Jurek
W artykule wykorzystano zdjęcia Jurka, Wojtka, Andrzeja i Tadka. Zdjęcia podwodne - Wojtek (GoPro)