Vigo di Fassa i Rifugio Passo Principe - 1993
To było zakończenie wspaniałego wyjazdu do Włoch, na który zaprosili nas Basia i Tomek. Wtedy mieszkali w Monachium, a ponieważ postanowili wrócić do Polski stwierdzili, że najpierw pojedziemy zwiedzić Włochy a potem pomożemy im się trochę spakować i pojedziemy razem do kraju. I tak 9-tego sierpnia 1997 roku spakowaliśmy nasze bagaże w Punta Sabbioni naprzeciwko Wenecji i ruszyliśmy na północ - w Dolomity. Podróżowaliśmy wtedy w piątkę - Basia, Tomek, młody - czyli Bogdan i my z Dorotą. Po dość długiej jeździe dotarliśmy w Dolomity. Wspaniałe ostre turnie robiły na nas wielkie wrażenie - w takich górach jeszcze nie byliśmy. Nie znaliśmy ich, nie mieliśmy map, przewodników, sprzętu. Słowo "ferrata" wywoływało dreszcz emocji. Około 18-tej podjechaliśmy pod dolną stację kolejki na Ciampedie w Vigo di Fassa. Naszym celem była grupa Catinaccio. Niestety okazało się że kolejka jeździ tylko do godziny 17-tej. Wyjście wieczorem w góry z plecakami nie wchodziło w grę więc wzorując się na stojącym na parkingu kamperze na niemieckich numerach postanowiliśmy poczekać do rana. Tylko, że oni mieli kamper-a, a my mikrobus Mitsubishi, w którym spali nasi przyjaciele i mały namiocik zajmowany przeze mnie i Dorotę. Ale niewiele się zastanawiając Tomek ustawił mikrobus przy skarpie parkingu, tak że zasłaniał nasz namiot i zaczęliśmy przygotowania do kolacji. Niemiecka para z kampera obok, okazała się wspaniałymi, towarzyskimi ludźmi. Poczęstowali nas winem, i mimo problemów językowych impreza trwała długo w noc. Rano oni już wracali do domu więc obdarowali nas jeszcze zapasami - "bo przecież wy idziecie w góry".
Tak więc rankiem, jedną z pierwszych kolejek ruszamy w góry obładowani plecakami. Jest sierpień, czyli szczyt sezonu, a żadnych rezerwacji nie mamy, niesiemy więc z sobą śpiwory, karimaty i coś na ząb. Kolejka szybko wywozi nas na Ciampedie - widoki cudne, aż się rwiemy w góry. Idziemy doliną w kierunku hali Gardeccia. Tam przy uroczych pensjonatach odpoczywamy i ruszamy dalej w kierunku skalistego progu skalnego ze schroniskiem na szczycie. Podejście na początku jest łatwe, później już na progu staje się strome a plecaki coraz bardziej ciążą. Wreszcie wychodzimy na próg i otwierają się widoki na kolejne piętro doliny. Z lewej wspaniałe turnie Vajolet. Przed schroniskami tłum ludzi. Odpoczywamy i stwierdzamy, że jeszcze wcześnie więc idziemy dalej. Kierujemy się w stronę przełęczy Passo Principe. Po kilkunastu minutach robi się pusto. Większość tłumów dociera z kolejki co najwyżej do Vajolet i wraca tą samą trasą. Idziemy w górę - szlak jest wygodny, natomiast trochę psuje się pogoda. Na niebo wypełzają chmury ale na szczęście nie pada. Nie spiesząc się dochodzimy do schroniska położonego na samej przełęczy. Na wprost piętrzy się skalny filar trzytysięcznego Catinaccio d'Dantermoia. W schronisku są miejsca - co prawda cena w wysokości 18 marek niemieckich od osoby jest dość wysoka - ale cóż, jak się powiedziało A...
Zostajemy na noc - co prawda unikamy obsługi która koniecznie chce wiedzieć co chcemy na kolację i śniadanie - ale to dla nas za duże koszty. Tłumaczymy, że jesteśmy zmęczeni, a rano musimy wcześnie wyjść bo daleka droga przed nami. Na razie wychodzimy na spacer w okolice schroniska. Wspinamy się po piarżystym południowym zboczu nad schroniskiem podziwiając zerwy Catinaccio d'Antermoia. Oglądamy trasę ferraty prowadzącej na szczyt. Ta droga kusi, ale bez sprzętu boimy się tam iść. Wieczorkiem zaszywamy się w pokoju i ... degustujemy zakupioną w nizinach grappę. Trzeba uczcić pierwszy nocleg w schronisku w Dolomitach. Problem jest tylko taki że na zapojkę mamy jedną małą puszkę coli! Ale humory dopisują, omawiamy wrażenia z trasy i w ogóle jest fajnie.
Rano, bladym świtem wychodzimy ze schroniska i pod ścianami Catinaccio d'Antermoia wchodzimy na przełęcz Passo d'Antermoia. Tam w porannym słoneczku jemy zasłużone śniadanie podziwiając rozciągającą się pod nami dolinę Vajolet i wspaniałe zerwy Croda di Catinaccio. Pogoda jest świetna więc po śniadaniu ruszamy w dół do dzikiej i pustej doliny Antermoia. Podziwiamy wspaniałe jeziorko na jej dnie i docieramy do schroniska Rifugio d'Antermoia. Po krótkim odpoczynku postanawiamy przejść przez płaskowyż Larsec z powrotem do doliny Vajolet. Ruszamy więc w stronę przełęczy Passo di Lausa. Płaskowyż jest dziki, ludzi prawie wogóle. Ścieżka gubi się co trochę wśród skał. Wyczytaliśmy, że z przełęczy Passo Scalette sprowadza w dół krótka ferrata i trochę mamy stracha. Szukamy alternatywnej drogi. Tymczasem słońce doskwiera, wokół skalna pustynia, a my jakoś tak wybraliśmy się bez zapasów wody. Mamy tylko resztę grappy ale jakoś nikt nie chce nią gasić pragnienia . Spotykamy grupkę niemieckich turystów, też błądzą szukając szlaku. W końcu postanawiamy jednak zawrócić do ostatnich znaków które widzieliśmy i schodzić jednak ferratą przez Passo Scalette. Zejście okazało się dość łatwe, w zasadzie nazwanie tego kilkunastometrowego progu ferratą było chyba na wyrost. Uradowani, że już po trudnościach ruszamy szlakiem na halę Gardeccia. I tu Dolomity pokazują jakie są wielkie - ścieżka jest łatwa ale idziemy i idziemy i końca nie widać. Po obejściu grani pokazuje się hala - ale jak to daleko!!! Plecaki coraz cięższe, a jeszcze ten brak wody daje nam w kość. W końcu zmachani docieramy do Rifugio Gardeccia - po dwie duże herbaty i piwo!!! ratują nam życie. Problem tylko w tym, że miejsc w schronisku brak, jest wieczór, a Dorotka z Basią kategorycznie stwierdzają, że one z plecakami do Vigo nie schodzą i już.
No cóż - po to są mężczyźni! Wyszukujemy z Tomkiem na mapie, że do Gardecci można podjechać z dołu drogą dojazdową do schroniska, stwierdzamy że nic nas nie zatrzyma i ruszamy w stronę Ciampedie i dalej po samochód. Do Vigo docieramy już po ciemku. Jakoś udaje nam się trafić na drogę dojazdową do schroniska i docieramy po nasze dziewczyny i bagaże. Bez problemów zjeżdżamy w dół i rozbijamy się obozem na najbliższym przydrożnym parkingu. Zmęczeni ale szczęśliwi, że daliśmy radę, że tyle widzieliśmy fajnych miejsc zasypiamy.
Rano pogoda się psuje - góry w chmurach. Po wczorajszej wyrypie chcieliśmy dziś przejechać przez Passo Sella do Val Gardena i stamtąd na przełęcz Brenner i do domu. Ale groźne, nisko wiszące chmury i świadomość że Passo Sella leży powyżej 2000 m odbierają nam odwagę i decydujemy się na powrót przez Passo Costalunga i Bolzano.
Bez przeszkód dojeżdżamy do autostrady. W międzyczasie pogoda się poprawia. Żegnamy się Dolomitami i wracamy do Monachium. To był nasz pierwszy pobyt we Włoszech i w Dolomitach - można powiedzieć, że dzięki Basi i Tomkowi przetarliśmy szlaki i otwarliśmy drogi na przyszłość .
Jurek