• Banner_Dolomity.jpg
  • Banner_Polska.jpg
  • Banner_Rumunia.jpg
  • Banner_Ukraina.jpg
  1. Start!
  2. Relacje przyjaciół
  3. Scena Klubowa
  4. Relacje z zagranicy
  5. 2016 - Missione Dolomiti di Brennta

„Missione Dolomiti di Brenta” (23.07 – 30.07.2016)

Przed kilku laty miałam okazję spędzić tydzień na nartach w Dolinie Słońca, czyli przepięknej włoskiej Val di Sole, prawdziwym raju narciarzy. W przerwach pomiędzy ciężkimi przeprawami z nauką jazdy na nartach, wypoczywałam na leżaczku, popijałam Bombardino, podjadałam przepyszny strudel jabłkowy i w pełnym marcowym słońcu podziwiałam niesamowite szczyty Dolomiti di Brenta. Narciarz ze mnie taki sobie, za to poszwędać się po skałach, wleźć najwyżej jak się da, popatrzeć w dół ze szczytu lub przełęczy, to właśnie to, co podnosi mój poziom adrenaliny. Widok szczytów Brenty pozostał gdzieś w mojej podświadomości i ożył natychmiast, gdy nadarzyła się okazja by tam wrócić. Jurkowy pomysł, rozwinięty i dopięty na ostatni guzik przez Zdzicha i Adama, uświetniony obecnością Asi, Artura, Mira, Ivana i Waška został zrealizowany pomyślnie i w pełnym wymiarze. Dzięki łaskawej aurze, dobrym humorom a przede wszystkim determinacji doborowej drużyny międzynarodowej cel został osiągnięty, a teraz pozostaje tylko przedstawić nasze wrażenia, przywołać wspomnienia, opisać zachwyty i pokazać zdjęcia.


 

22 lipca, godz. 19.00 – zbiórka składu polskiego w Zdzieszowicach i wyjazd do Bučovic po naszych czeskich kamratów.

Po trzech godzinach jazdy a przed spodziewanymi jeszcze kilkunastoma, cudowną niespodzianką jest pyszna kawka i ciasto „ala Miro” z konfiturą morelową.

Po tych przyjemnościach, już w pełnym składzie, ruszamy w dalszą drogę. Koło południa następnego dnia (23 lipca) docieramy na miejsce, czyli do położonego u podnóża Brenty miasteczka Madonna di Campiglio (1522 m n.p.m.).

Po zainstalowaniu w apartamencie, obiedzie i krótkim odpoczynku, ruszamy w miasto na rekonesans i wstępne rozpoznanie: z jakiego miejsca i od której godziny jeżdżą kolejki, by następnego dnia sprawnie znaleźć się na odpowiedniej wysokości, skąd zamierzamy ruszyć na wybrany szlak rozgrzewający. Po drodze znajdujemy kilka ciekawych obiektów wartych uwiecznienia.

Kliknij miniaturkę aby powiększyć zdjęcie

24 lipca – na rozgrzewkę wybieramy niezbyt długą trasę w grupie Presanella, z małą ferratką (Sentiero Bozetto) i szczytem Monte Zeledria (2427 m), by na początek obejrzeć sobie Brentę Centralną z odpowiedniej perspektywy, w całej jej nieziemskiej okazałości.

Wjeżdżamy kolejką na Pradalago (2088 m), wydajemy z siebie kilka okrzyków zachwytu, robimy trochę fotek Brenty i ruszamy w kierunku szczytu. Bardzo sprawnie, wygodną ścieżką (nr 267), pokonujemy ponad 300 m przewyższenia i stajemy na wierzchołku Monte Zeledria (2427 m). Dalej bardzo łatwą ferratką też szybko nam idzie i dlatego niechcący omijamy zejście do doliny Tre Laghi. Trzeba zmodyfikować wycieczkę, przecież nie wypada się wracać. Z trzech jezior zrobiło się pięć, bo wybieramy trasę przez Lagho Serodoli i Gelato a potem Sentiero dei Cinque Laghi (nr 226), by zrobić kółeczko do tej samej kolejki. Ivan i Waško czują mały niedosyt, więc skręcają na dół do samej Madonny przez Lagho dei Nambino (nr 266). Reszta drużyny, po zażyciu ochłody zimnym piwkiem i odwiedzeniu nad jeziorem Pradalago małego zoo z kucykiem, prześmiesznym osiołkiem i białą kozą, wskakuje do kolejki i wygodnie zjeżdża na dół. Wieczorem, po zjedzeniu pysznego obiadu – „la pasta alla bolognese” autorstwa Arturo – naszego nieocenionego szefa kuchni, zasiadamy w jadalni, by pograć w UNO. Gra staje się niepostrzeżenie naszym codziennym wieczornym rytuałem, bez kilku partyjek po prostu nie da się iść spać.

Kliknij miniaturkę aby powiększyć zdjęcie

25 lipca – na pierwsze posmakowanie właściwej Brenty zaplanowaliśmy jednodniową wycieczkę w jej północną część. Busik hotelowy, będący do dyspozycji gości na terenie miasta, podwozi nas pod dolną stację kolejki, podobnie też wracamy z wycieczki po południu. Wjeżdżamy kolejką na Passo del Groste (2442 m) i idziemy sobie na spokojny spacerek bardzo widokową Sentiero Gustavo Vidi (nr 390), trawersując zbocza pod szczytem Pietra Grande (2936 m). Dalej skręcamy jeszcze kawałek na Sentiero Claudio Costanzi (nr 336) obok szczytu Cima Vagliana (2864 m) aż do zejścia w stromą, ale niezwykle malowniczą dolinę Val Gelada (nr 334), którą schodzimy z powrotem do Madonny di Campiglio. Po drodze zaliczamy kilka wypoczynków, a nawet krótkich drzemek na górskich łączkach, jeden odpoczynek trafia się na zawieszonej pod skałą drewnianej rzeźbionej ławeczce, poświęconej przewodnikom górskim.

Wieczorem odbywa się najlepsza pod słońcem impreza urodzinowa. Jeśli urodziny uda mi się spędzić w górach, zawsze są to najpiękniejsze chwile mojego życia, bo górscy przyjaciele to najlepsze, co może spotkać człowieka w życiu. Takiego tortu urodzinowego, jaki dostaliśmy oboje z Arturem, który swoje urodziny ma trzy dni później, jeszcze nikt na pewno nigdy nie miał. Zabrane na wszelki wypadek świeczki bardzo się przydają. Łatwy do podziału, o wybornym smaku, z nieziemskim sosem morelowym, w zestawie z pysznym włoskim winem lub naszym Kasztelanem – to nie da się powtórzyć, kto nie widział i nie smakował niech żałuje.

Kliknij miniaturkę aby powiększyć zdjęcie

26 lipca – koniec zabawy, zaczynają się konkretne ferraty. Postanawiamy zrobić sobie czterodniowe przejście przez całą właściwą Brentę, pokonując kilka najfajniejszych ferrat tej części Dolomitów. Ponad dwa miesiące wcześniej zarezerwowaliśmy noclegi w schroniskach Tuckett, Alimonta i Agostini, dlatego możemy spokojnie, z niezbyt dużymi plecakami, ruszyć na wysokogórski podbój.

Raniutko, niewielka rozciągająca rozgrzewka przed apartamentem, w oczekiwaniu na busik hotelowy. Podjeżdżamy nim pod dolną stację kolejki i jak poprzedniego dnia, wjeżdżamy gondolką na Passo del Groste. Tym razem jednak ruszamy na południe. Za pierwszy cel obieramy trasę Sentiero Alfredo Benini, początek najsłynniejszej ferraty Via delle Bocchette (nr 305), którą pokonujemy przez kolejne dni. Sentiero Benini prowadzi nas na początku mocno pod górę, przez gigantyczny kamienny jakby amfiteatr. Dalej, już w ubranku wspinaczkowym, podążamy spokojnym trawersem, z nie uciążliwymi zejściami i podejściami, dookoła Cima Groste (2898 m) i Cima Falkner (2999 m), a potem malowniczej Campanile di Vallesinella (2940 m). Gdzieś pomiędzy szczytami ukazują się nam szmaragdowe wody dalekiego Lago di Molveno. Białe obłoczki malują przed nami co chwila inne obrazki. W końcu trafia się też deszczyk, dlatego rezygnujemy z małego kawałka ferraty (w planach mieliśmy dotarcie do przełęczy Bocca del Tuckett) i schodzimy na planowany nocleg do schroniska Tuckett e Sella (2272 m) trasą Sentiero B. Dallagiacoma (nr 315), podziwiając zawieszony wysoko pod samym Cima Brenta (3150 m) błękitny lodowiec.

Docieramy do schroniska przed 15.00, po 5 godzinach od wyjścia, mamy więc bardzo dużo czasu na pyszne zimne piwko, którym postanawiamy uczcić nasz pierwszy poważny ferratowy sukces. Po 18.00, w restauracji przy schronisku, zaczynają wydawać konkretny posiłek, niestety na nasze kieszenie trochę drogi. Udaje nam się jednak wynegocjować możliwość częściowego posilenia się własnymi Travellunchami. Długi, wesoły wieczór poświęcamy na wymianę wrażeń i niezliczoną ilość partyjek UNO.

Kliknij miniaturkę aby powiększyć zdjęcie

27 lipca – pełni wiary w nasze siły, wyruszamy po siódmej rano, bo przed nami środkowy, najdłuższy, najwyżej wiodący i uznawany za najtrudniejszy odcinek Via delle Bocchette – Sentiero Bocchette Alte zwany Królową ferrat Brenty. Ze schroniska trasą 303, po lodowcu (Vedretta di Tuckett), wchodzimy na Bocca di Tuckett (2648 m), zostawiając z lewej strony imponujący Cima Sella (2913 m). Stąd stromymi uskokami ferraty wdrapujemy się aż pod główne spiętrzenie Cima Brenta, gdzie zerkamy na drugą stronę grani w krajobraz niesamowicie stromych urwisk, okalających dolinę Val Perse. Trawers szczytu Cima Brenta wiedzie długą, wysoko zawieszoną skalną półką, zwaną Cengia Carlo e Giuseppe Garbari. Dość łatwa technicznie, dostarcza nam jednak wiele emocji przy zejściu. Schodzimy w bardzo dużej ekspozycji do zaśnieżonego żlebu, po wyjątkowo długiej, pionowej drabinie. Po wyjściu ze żlebu osiągamy najwyższy punkt trasy (ok. 3020 m). Ze skalnego tarasu otwiera się fantastyczny widok na odległą potężną sylwetkę Cima Tosa (3173 m). Idziemy ostrą i eksponowaną granią, pokonując kolejne, wysokie uskoki po długich i stromych drabinach. Nie brakuje tu jednak ubezpieczeń i sztucznych ułatwień, dlatego przechodzimy tędy bez większego wysiłku, za to z wrażeniem tylko powietrza pod nogami. Dalej trasa prowadzi bardzo blisko Spallone dei Massodi (3004 m) i przy dobrej widoczności warto wejść na jego szczyt. Oczywiście decydujemy się zrobić tam przerwę, bo do tej pory były tylko same trawersy. Jak zwykle, szwędające się między szczytami obłoczki, urozmaicają nam widoki albo nie-widoki. Na szczęście na szczycie postanawiają być uprzejme i pozwalają nam podziwiać wszystko, co tylko można tam zobaczyć. Dla takich chwil warto męczyć się przez cały dzień.

Teraz przed nami ostro wcięta w grań przełęcz Bocchette Bassa dei Massodi (2790 m), skąd można zejść do najbliższego schroniska, bardzo eksponowaną ferratą Oliva Detassis. My jednak wybieramy dalszy ciąg ferraty Alte, zwany na tym odcinku Sentiero Umberto Quintavale. Idziemy pionowo do góry, aż do osiągnięcia tarasu po zachodniej stronie szczytu Cima Molveno (2915 m). Stąd schodzimy do kociołka z lodowczykiem Vedretta degli Sfulmini, poniżej zaśnieżonej przełęczy Bocca dei Armi (2749 m). Na niej zaczyna się następny odcinek Via delle Bocchette – Bocchette Centrali, przeznaczony już w planie na dzień kolejny naszej przygody.

Szczęśliwi, że podołaliśmy kolejnemu wyzwaniu podążamy szlakiem 323 w dół, prosto do Rifugio Angelo Alimonta (2580 m). Po całodziennym wysiłku (7-8 godzin, 6 godzin samej ferraty) mocno zmęczeni docieramy na miejsce, gdzie Adam czeka na nas już od ponad dwóch godzin. Wybrał się tego dnia trochę spokojniejszą trasą, ferratą 305B – Sentiero Attrezzato SOSAT z dojściem do schroniska ścieżką 323. SOSAT trawersuje ściany masywu wysoko ponad dnem doliny, zapewniając świetne widoki oraz trochę atrakcji w postaci krótkiego i łatwego, ale emocjonującego fragmentu ferraty. Zanim przyszliśmy, Adam zdążył nas zameldować i zaznajomić się ze spotkaną tam parą naszych rodaków. Całe popołudnie przy zimnym piwku, miejscowym winie i przepysznym obiedzie wymieniamy nasze wrażenia. Po kilku obowiązkowych partyjkach UNO padamy jak muchy, by następnego dnia pełni sił zmierzyć się z kolejnymi wyzwaniami.

Kliknij miniaturkę aby powiększyć zdjęcie

28 lipca – Via Ferrata delle Bocchette Centrali, uważana za najpiękniejszą trasę turystyczną Alp, a nawet świata, to zdecydowanie najwspanialszy widokowo fragment słynnej Via delle Bocchette. Choć nie jest całkiem „Centrali” bo leży skrajnie wobec pozostałych jej części, to nazwa idealnie opisuje jej atrakcyjność. To, czego udało nam się doświadczyć, zajmie z pewnością centralne miejsce w naszej pamięci.

Dzisiejszy cel to nie tylko perełka Brenty, bo zbyt krótko (40 min. podejścia + 4 godz. ferraty) dla wytrawnych, dobrze zaaklimatyzowanych wędrowców. Dokładamy jeszcze Sentiero Brentari (w sumie ok. 8 godz.), z przerwą w schronisku Pedrotti i schodzimy na nocleg do Rifugio Agostini. Adam na drugą część dnia wybiera trochę niższą, ale równie widokową Sentiero Elio Palmieri (trasa 320) przez Passo Forcolotta di Noghera (2423 m).

Początek, podobnie jak wczorajsze zejście, trochę piargów i po przejściu lodowca obok Bocchette alta di Molveno (2729 m) skręcamy na przełęcz Bocca dei Armi (2749 m).

Drabiny wyprowadzają nas szybko na skalną półkę, a za zakrętem ukazuje się „gwóźdź programu” – kolosalna ściana Cima Brenta Alta (2966 m) oraz imponujący skalny monolit Campanile Basso (Guglia 2883 m). Wcześniej jednak druga z największych atrakcji Bocchette Centrali, za kolejnym przełamaniem skalna półka przechodzi w wąski gzyms, efektownie przecinający kilkusetmetrowe ściany Torre di Brenta (3014 m) i Cima dei Sfulmini (2910 m). Z tego właśnie miejsca robi się najlepsze zdjęcia, by móc później pochwalić się znajomym. Półka jest wyjątkowo eksponowana, dlatego adrenalina rośnie i ma się nieodparte wrażenie, że przepaść obrywa się pod samymi stopami.

Dla nas, a właściwie dla Artura, dzisiejszego jubilata, nasi czescy przyjaciele przygotowali dodatkowo trzecią atrakcję. Idąc w pewnej odległości za nimi nagle słyszymy „Štěstí, zdraví, štěstí zdraví, hlavně to zdraví”, a oni stoją na tle ogromnej góry i śpiewają. Do tego jeszcze pyszna „Vrcholovka”, oczywiście po łyku, bo jesteśmy rozsądni. Na pewno wielu chciałoby mieć takie urodziny.

Idziemy trasą 305 do jej końca, na Bocca di Brenta (2552 m) i do Rifugio Tommaso Pedrotti (2491 m). Tuż przed ostatnią przełęczą spotykamy naszych znajomych Polaków, którzy wyszli trochę wcześniej i po wizycie w schronisku schodzą prosto do Madonny di Campiglio.

My natomiast, po uraczeniu się zimnym piwkiem na pragnienie i zupką albo spaghetti na wzmocnienie ruszamy dalej według planu. Sentiero Brentari (trasa 358) jako naturalne przedłużenie ferraty Via delle Bocchette, prowadzi nas obok Cima Tosa (3173 m) najwyższego szczytu Brenty, na który można wejść, ale tylko po prawie pionowej ścianie, nieubezpieczoną drogą wspinaczkową.

Pod górę idziemy łatwą ścieżką, bo właściwa ferrata prowadząca głównie w dół, zaczyna się bardzo wysoko, dopiero na przełęczy Sella della Tosa (2845 m). Niebywałą atrakcję stanowi jednak samo dojście na tę przełączkę, gdyż przebiega w fantastycznej górskiej scenerii surowych, zaśnieżonych kotłów w otoczeniu niewyobrażalnych kolosów. Szlak wznosi się na coraz wyższe piętra doliny, przekracza malutkie lodowce, trawersując kolejno podnóża ścian Cima Brenta Bassa (2809 m), Cima Margherita (2845 m), Cima Tosa i Cima Garbari (3018 m).

Ferrata początkowo biegnie łatwym trawersem naprzeciw strzelistego szczytu Punta dell’Ideale (2964 m). Wkrótce jednak ukazuje się inny widok, z imponującą ścianą Cima d’Ambiez (3103 m) na czele. Teraz robi się już bardzo pionowo, a ferrata przy pomocy niezliczonej ilości drabin, w dużej ekspozycji, sprowadza nas na dno kotła wypełnionego lodowcem Vedretta d’Ambiez. Po założeniu raków i przejściu przez trochę rozpuszczony śnieg i lód, dalej niewielkimi ubezpieczonymi uskokami i stromą piarżystą ścieżką dochodzimy do Rifugio Silvio Agostini (2410 m), którego mocno czerwone dachy podziwiamy prawie od początku zejścia.

Adam, który dociera trochę wcześniej, tak jak poprzedniego dnia, anonsuje nas właścicielom i załatwia pokój. Gasimy pierwsze pragnienie odpowiednią dawką piwa i dopiero wtedy możemy zająć się wyborem dania głównego. Prawie wszyscy decydują się na spaghetti, w końcu jesteśmy we Włoszech.

Pokoik bardzo malutki, prawie cały zajmują piętrowe łóżka, dlatego żeby rozegrać zwyczajowe partyjki UNO i dopić urodzinową nalewkę Artura musimy zająć górne piętro. Wieczór kończymy mruczeniem zapamiętanych z dzieciństwa kołysanek.

Kliknij miniaturkę aby powiększyć zdjęcie

29 lipca – w ostatni dzień przygody z ferratami wybieramy Sentiero dell’ Ideale (nr 304), który zajmuje nam około 4 godzin. Dla urozmaicenia trochę lodowców, w końcu dźwigamy już trzy dni raki i czekany. Do tej pory można się było prawie ;-) bez nich obyć, dzisiaj bezpieczniej ich użyć.

Początkowo, podobnie jak poprzedniego dnia, trochę piargów i kilka półek, dalej przez lodowiec Ambiez skręcamy w kierunku przełęczy Bocca d`Ambiez (2871 m). Pod pionową ścianą Cima d’Ambiez zdejmujemy raki i wspinamy się ferratą na przełęcz, przyozdobioną wielką śnieżną czapą. Po jej przekroczeniu znów trafiamy na lodowiec, tym razem Vedretta dei Camosci. Po jego przejściu docieramy na przełęcz Bocchetta dei Camosci (2784 m) i brzegiem kolejnego lodowca (Vedretta d’Agola) i długą piarżystą ścieżką docieramy do Rifugio XII (Dodici) Apostoli (2489 m).

Oczywiście piwko dla ochłody i znalezione gdzieś w zakamarkach plecaka orzeszki, dodają nam wigoru, żeby skoczyć jeszcze na chwilkę do górującej nad schroniskiem, wykutej w skale kaplicy. Widoczny z daleka krzyż wypełnia frontową ścianę groty, tworząc jakby gigantyczną naturalną skalną konstrukcję. Wejście stanowi niski boczny korytarzyk, również wykuty w tej samej skale. Ściany wnętrza groty wypełniają całkowicie pamiątkowe tablice, poświęcone przede wszystkim ludziom, którzy zginęli we wszystkich górach świata.

Żeby zdążyć na kolejkę musimy niestety opuścić piękny górski płaskowyż. Schodzimy przez kolejne 3 godziny, ponad 600 m stromą, miejscami ubezpieczoną, ścieżką Scala Santa (nr 307) na Passo Bregn de I’Ors (1861 m), tam decydujemy, że nie chce nam się już wspinać do górnej stacji kolejki na Doss del Sabion (2101 m), idziemy więc Sentiero Tartarotti (nr 307B) przez piękne zielone łąki i las, do położonej 300 m niżej stacji pośredniej – Pra Rodont (1530 m), z której zjeżdżamy do Pinzolo, miasteczka położonego powyżej Madonny, w odległości około 13 km. Zmęczeni, ale zachwyceni i dumni z realizacji całego planu trafiamy na mały problem – brak autobusu. Próby zatrzymania jakiegokolwiek auta, by zabrało chociaż kierowców, też nie wychodzą najlepiej. W międzyczasie, na przystanku pojawia się jeszcze dwoje ludzi z takim samym zamiarem. Przy ich pomocy udaje się dogadać zjazd miejscową dużą taksówką, niestety nie wszystkich. W związku z tym postanawiam wziąć się do pracy. Zmęczenie na twarzy, a może kobiecy urok osobisty? podziałały w końcu na jednego młodego kierowcę, ale do auta na jedyne wolne miejsce wskakuje Zdzichu. Prawie wszyscy, oprócz Ivana i kilku plecaków, zjeżdżamy zaraz taksówką. Zdzichu jednak szybko wraca po naszego kamrata, pozostawionego samotnie na przystanku autobusowym.

Apartament czeka na nas przez trzy górskie noce, więc z radością witamy nasze przytulne mieszkanko. Widocznie hotel w środku tygodnia nie ma wielu gości, że nie musieliśmy się na ten czas wyprowadzać. Bardzo komfortowa była świadomość, że gdyby ktoś z nas uznał, że chce zejść wcześniej, miał gdzie się podziać.

Ostatni wspólny górski wieczór spędzamy jak zwykle przy dobrym miejscowym winie, zimnym piwku i …UNO.

Kliknij miniaturkę aby powiększyć zdjęcie

30 lipca – dzień powrotu. Pakowanie, wspólne zdjęcie przed naszym domkiem, pożegnanie z dwojgiem starszych sąsiadów, być może właścicielami domu, ostatnie spojrzenie na piękne, górujące nad miastem Dolomiti di Brenta i zakupy włoskich specjałów. Pozostała już tylko kilkunastogodzinna droga, z bardzo miłą niespodzianką przy rozstaniu z naszymi czeskimi kamratami. Wspólny wyjazd kończymy w najlepszym browarze w Sławkowie, ogromną kolacją z miejscowym piwem i pyszną lemoniadą dla kierowców. Po wielu uściskach i zapewnieniach, że niedługo będą kolejne góry, z butelkami miejscowego wina i dżemu morelowego od Mira i Evy, ruszamy w dalszą drogę. Do Zdzieszowic docieramy dopiero po północy. Dzięki Arturowi, który nie miejscowych przygarnia do siebie na resztę nocy, możemy dopiero następnego dnia ruszyć do Łodzi i Krakowa.

Gdyby Dolomity były trochę bliżej, pewnie bywalibyśmy tam częściej, bo są jedyne w swoim rodzaju. Każda grupa ma własny niezapomniany urok. Pozwala poczuć wolność i niepochamowaną radość, doświadczyć absolutnego piękna. Brenta jest trochę inna od tak zwanych Dolomitów właściwych, ale dla mnie jak do tej pory, chyba najpiękniejsza.

Trzeba tylko pamiętać, że pogoda jest tu trochę kapryśna, najlepsza do wczesnego popołudnia, potem bywa różnie. Białe niewinne obłoczki szybko potrafią zastąpić deszczowe chmury. Podczas naszego przejścia prawie codziennie padało, rzęsisty deszczyk, tak koło 16.00, dwa pierwsze dni też w nocy. Na szczęście my już wtedy bezpiecznie odpoczywaliśmy w schroniskach.

Kliknij miniaturkę aby powiększyć zdjęcie

 

Dora

www.rifugio-tuckett.it

www.rifugioalimonta.it

www.rifugioagostini.com