Dolomity – nasza wielka przygoda (29.08 – 06.09.2014)
O Dolomitach można marzyć bardzo długo zanim życie pozwoli spełnić te marzenia. Czasem naprawdę warto poczekać cierpliwie, żeby osiągnięcie celu było tak udane jak nasza Wyprawa w Dolomity. Słyszałam bardzo dużo o „ferratach” i w wyobraźni rysowały się jako niedostępne, wymagające i niebezpieczne. W rzeczywistości okazały się piękne, dużo bardziej bezpieczne, niż niektóre odcinki naszej Orlej Perci, i jak najbardziej możliwe do przejścia. Bogata miejscowa infrastruktura turystyczna czyli wyciągi krzesełkowe i gondolowe oraz bardzo wysoko i malowniczo położone schroniska dopełniły obrazu najlepszych wysokogórskich wspomnień.
Chętnych na Dolomitowe przygody nazbierało się 15 osób, chociaż pierwotne plany zakładały maksymalnie ósemkę. Przez internet udało nam się wynająć, należący do oferty campingu Vidor w Pozza di Fassa, całkiem przytulny piętrowy domek o nazwie El Sangon, z dwoma dużymi apartamentami, położony blisko centrum miasta. Ze względu na niższe koszty poza sezonem, stabilniejszą jesienną pogodę i śnieg, który w wyższych partiach potrafi zalegać do połowy lata, zdecydowaliśmy się na przełom sierpnia i września. Wybór okazał się jak najbardziej trafny, ponieważ oprócz korzyści finansowych udało nam się uniknąć letniego tłoku w kolejkach, ale przede wszystkim niepotrzebnych przestojów na ferratach.Pogoda sprawdziła się w prawie 100%, a kilka kropel deszczu podczas podróży, mały gradzik na pierwszej ferracie i poranny deszczyk w środku wyprawy, nie przeszkodziły w realizacji naszych ambitnych planach.
Sekcja krakowska stawiła się na miejsce zbiórki w Zdzieszowicach w piątkowy wieczór, gdzie załadowano prowiant i bagaże do specjalnie wynajętego w tym celu 9-osobowego „wesołego autobusu”. Pozostała 5-ka, na czele z głównym kierownikiem całego zamieszania i resztą bagażu miała stanowić straż przednią.
Po północy ruszyliśmy w kilkunastogodzinną podróż ku wielkiej górskiej przygodzie.
Pierwsze szczyty spowite obłokami zobaczyliśmy już w sobotę koło południa, do Pozza di Fassa dotarliśmy przed 16.00, gdzie załatwiliśmy sprawy meldunkowe na campingu Vidor. Teraz pozostało nam tylko odnaleźć brakującego członka wyprawy czyli Łukasza, który samotnie podążał nam na spotkanie prosto z Londynu, samolotem do Verony a potem czym się dało, byle do celu.
Odebraliśmy klucze do apartamentów, rozejrzeliśmy się po naszym królestwie, a potem ruszyliśmy w miasto. Małym spacerkiem dla rozruszania zasiedzianych kości oraz wielką pizzową ucztą, zakrapianą miejscowym winem, postanowiliśmy uczcić początek naszego „ferratowego” wyzwania.
Kliknij miniaturkę aby powiększyć zdjęcie
Pierwszy górski szlak, jak przystało na „wypoczynek”, zaczęliśmy od niedzieli. Wybraliśmy Roda di Vael z ferratą "Masare", na południu masywu Catinaccio/Rosengarten. Ruszyliśmy na górę kolejką krzesełkową Paolina z przełęczy Costalunga w pobliżu Carezzy, tak by szybko nabrać wysokości i w drodze do przełęczy Vaiolon popatrzeć na świat z góry, a potem wkroczyć prosto na pierwszą dla większości, wymarzoną ferratkę.
Zdzichu, jeden z trójki doświadczonych w chodzeniu po ferratach, wybrał ją chyba dlatego byśmy się zakochali w Dolomitach bez pamięci, od razu i na zawsze, byśmy tak jak on kiedyś, zachłysnęli się niewypowiedzianym pięknem i wpadli w nałóg ciągłego TU wracania jak bumerang.
Ferrata "Masare", nazywana przez nas „Masakrą” zaczyna się od szczytu Roda di Vael, w przewodniku określana jako dosyć trudna, okazała się bardzo ciekawa, różnorodna i do przejścia dla wszystkich, nawet tych którzy podejrzewali się o niewielki lęk wysokości. Być może odwagi i pewności siebie nabraliśmy dzięki obowiązkowym na ferratach: uprzęży, lonży i kasku wspinaczkowym.
Osiągnięcie szczytu Roda di Vael (2806 m), dla większości z nas, było próbą generalną i pierwszym spotkaniem z tzw. żelazną drogą. Białe, gęste obłoki, bawiły się z nami, pokazując nam co chwila inny fragment tego rozległego czystego piękna. Emocje sięgnęły zenitu, kiedy zdobyliśmy szczyt i mogliśmy obejrzeć pełną panoramę, chwilami przesłanianą przez obłoki. Na zdjęciach widać, niczym nie zmąconą, radość obcowania z górami. Naszą uwagę zwrócił, zlokalizowany w tym samym masywie od północy, szczyt zwany po niemiecku Rosengarten-Spitze, kształtem przypominający rozwinięty kwiat róży. Zachodzące słońce oświetla tak intensywnie szczyty masywu, że stają się jak kwiaty w Różanym Ogrodzie z pięknej średniowiecznej sagi o legendarnym królu karłów Laurinie. Dalej droga prowadziła grzebieniem masywu, czyli jeszcze kilka zejść i wejść przez szczyty Roda di Diavolo i Punta Masare, na koniec jeszcze krótkie obejście ścieżką poniżej grzebienia.
Kliknij miniaturkę aby powiększyć zdjęcie
Przy zejściu, od schroniska Roda di Vael w stronę kolejki Paolina, trafiliśmy na wspaniały monumentalny pomnik orła, siedzącego majestatycznie na skale nad przełęczą i patrzącego dokładnie na wschód. Kilka szybkich fotek i biegiem do kolejki, by zdążyć na ostatni kurs kolejki i nie musieć schodzić kilkaset metrów po ciemku.
Wieczorem, wstępnie przygotowany jeszcze w Polsce, wystawny obiad z sałatą i deserem oraz pierwsze z wielu przyjemnych codziennych spotkań w salonie.
W poniedziałek zaczęliśmy już smakować grupę Marmolady. Żeby nie obniżać poprzeczki, ruszyliśmy na ferratę trudną czyli "Dei Finanzieri" na górę Colac 2715 m. Z miejscowości Alba kolejką kabinową wjechaliśmy na Ciampac (wys. 2147 m), rozległym płaskowyżem podeszliśmy do początku zachodniej ferraty i dalej już tylko ponad dwugodzinna (500 m) wspinaczka po pionowej ścianie na szczyt Colaca. Najlepszy i bardzo poważny temat rozmowy na krótkie przerwy we wchodzeniu po klamrach i przewieszkach pionowej skały, to kursy pierwszej pomocy i stosowanie tracheotomii. Uwieczniony przypadkiem na filmiku fragment dyskusji rozbawił nas później do łez. Nagrodą za dzielną wspinaczkę były niesamowite widoki na Catinaccio, Sasso Lungo i Sellę. Straż przednia, zdobywszy szczyt, niecierpliwie oczekiwała maruderów (robiących zdjęcia i podziwiających cuda natury), by uwiecznić nasze kolejne osiągnięcie na wspólnej fotce. Wybór tła był jak najbardziej oczywisty – Gran Vernel i Punta Penia czyli słynna Marmolada.
Schodziliśmy głębokim żlebem po stronie wschodniej, aż do położonej nisko doliny Val de Contrin, z rzeką o tej samej nazwie, by stamtąd dotrzeć do aut pozostawionych w pobliżu kolejki. Przez cały czas zejścia mogliśmy podziwiać trasę przeznaczoną na dzień następny, czyli piękną ferratę Marmolada, prowadzącą na szczyt Królowej Dolomitów. Punta Penia z zawieszonym na wierzchołku obłokiem, wyglądała jak ubrana w wielką białą czapkę.
Kliknij miniaturkę aby powiększyć zdjęcie
Nie wszyscy zdecydowali się na tę wersję, można było też obejść górę piękną turystyczną ścieżką przez Forcia Neigra (2509 m) i podziwiać pobliską Marmoladę z nieco mniejszej wysokości. Korzyścią takiej decyzji okazało się wystarczająco dużo czasu, by wykonać fotograficzne studium szarotki i świstaka, co nie byłoby możliwe przy zawieszeniu na pionowej ścianie Colaca.
Wieczór jak zwykle zakończony pysznym obiadkiem i pogaduszkami w salonie, tym razem wzbogacony jeszcze o dodatkowe przygotowania do ataku dnia następnego. Na przejście przez lodowiec trzeba przecież dopasować raki i zabrać czekany.
Marmoladowy wtorek rozpoczęliśmy długim wjazdem na malowniczo położoną na wysokości 2074 m przełęcz Fedaia, z zaporą i ogromnym jeziorem u podnóża najwyższego masywu. Niezwykle oryginalną kolejką, w metalowych dwuosobowych „klatkach” wjechaliśmy do schroniska Pian dei Fiacconi (2626 m). Stamtąd rozpoczęliśmy wędrówkę po płaskowyżu i lodowcu Vernel w stronę przełęczy Forcella Marmolada (2896 m) i najstarszej w Dolomitach Via Ferraty Cresta Ovest della Marmolada, prowadzącej na najwyższy z czterech głównych szczytów masywu - Punta di Penia (3343 m). „Marmoleda” w miejscowym dialekcie ladyńskim oznacza "błyszcząca", co związane jest z leżącym od północy szczytu jedynym dużym lodowcem Ghiacciaio della Marmolada. Tym razem błyszczący był nie tylko lodowiec, ale praktycznie cała długość ferraty. Podziwiana przez nas poprzedniego dnia otulająca szczyt chmurka, w parze z dosyć niską temperaturą powietrza, zafundowały nam śliczne oblodzenie trasy. Malownicze sopelki zwisały wszędzie wokół naszej żelaznej drogi, przyprószonej miejscami niewielką warstwą świeżego śniegu. Dobre buty, poczucie bezpieczeństwa dzięki uprzęży i lonży, a przede wszystkim wysoki poziom adrenaliny, pozwoliły nam szczęśliwie pokonać wszystkie trudności. Oczywiście na szczycie musieliśmy dokonać kilku foto-ujęć bohaterskich zdobywców. Powrotne przejście lodowcem, mimo wcześniejszych obaw przed ukrytymi pod śniegiem szczelinami, okazało się łatwe i przyjemne. W najlepszych humorach, powiązani liną dla pewności, zeszliśmy sprawnie do górnej stacji kolejki, dobrze oznakowaną i wydeptaną ścieżką. Zabawy na śniegu okazały się całkiem przyjemne, szczególnie po opuszczeniu zalegającej szczyt mgły, niestety nie mogły trwać dłużej, bo wisiało nad nami widmo zamknięcia kolejki i nocne pokonywanie dodatkowych 500 m stromego zejścia do przełęczy.
Kliknij miniaturkę aby powiększyć zdjęcie
Aga i Marysia, dwie amatorki wygodniejszych i mniej wysiłkowych wrażeń, zażyły trochę słoneczka na Pian dei Fiacconi, zwiedziły schroniska, posmakowały gorącej czekolady w Rifugio Ghiacciaio Marmolada, a potem zjechały na dół by zobaczyć przepiękny rezerwat przyrody Serrai di Sottoguda (kanion), położony pomiędzy wioskami Sottoguda i Malga Ciapela. Na koniec, przy pomocy kolejki gondolowej z Malga Ciapela, zdobyły drugi co do wysokości szczyt Marmolady – Punta Roca (3309 m) a z niego podziwiały ten, na który my się w międzyczasie wdrapywaliśmy.
Wieczorem w salonie opowieściom, która wersja odkrywania Marmolady jest ciekawsza, nie było końca.
W środę obudził nas deszcz. Postanowiliśmy pospać trochę dłużej, bo któregoś dnia i tak trzeba było zrobić dzień odpoczynkowy. Około południa przestało padać i postanowiliśmy jednak ruszyć w góry. Wybór padł na niezwykle uroczą i rozległą dolinę Val de Vajolet w grupie Catinaccio (po niemiecku zwaną Rosengarten).
Żeby odpoczynek był w pełni skuteczny i należycie leniwy, różnice wysokości między doliną a Vigo di Fassa pokonaliśmy kolejką gondolową na Ciampedie. Schronisko o tej nazwie znajduje się na wysokości 2000 m. Stąd spacerowym tempem ruszyliśmy do celu dzisiejszego dnia czyli Rifugio Preuss i Rifugio Vajolet (2243 m n.p.m.) położonych u stóp strzelistych Torri del Vajolet. Słynne wieże są doskonałymi drogami wspinaczkowymi, ich sylwetki od najniższej Torre Piaz (2670 m), przez Delago, Stabeler i Winkler po Tower North, najwyższy Main (2821 m) i East, górują nad doliną.
Mijając po drodze rozsiane po całej dolinie liczne schroniska, dotarliśmy w końcu szeroką i bardzo wygodną drogą spacerową do niezwykle malowniczo, jak bocianie gniazdo, położonego Rifugio Preuss, gdzie należało trochę odpocząć, smakując najróżniejszych słodkich pyszności i oczywiście najlepiej gaszącego pragnienie - dużego jasnego. Zostaliśmy też poczęstowani cukrem w zalewie alkoholowej z szałwią i limonką – pychota. Jako że zbytnio się nie zmęczyliśmy, zachciało nam się poszwendać wokół schronisk. Oprócz cudownych górskich widoków odkryliśmy jeszcze najróżniejsze dowody człowieczej aktywności artystycznej. Najwięcej radości dostarczyły nam rzeźby koników na biegunach, bawiliśmy się jak dzieci. W drodze powrotnej poleżeliśmy jeszcze trochę na łące z najpiękniejszymi widokami pod Rifugio Ciampedie i wsiedliśmy do kolejki powrotnej. Wieczorem, już tradycyjnie obiadek z deserem i zabawy towarzyskie w salonie. Leniwy dzień dobiegł końca.
Kliknij miniaturkę aby powiększyć zdjęcie
W czwartkowy poranek, już mocno stęsknieni za ferratową wspinaczką, wybraliśmy się w podziwianą wcześniej z Marmolady grupę Sella. Pogoda nam trochę kaprysiła, chmury przesłaniały widoki podczas jazdy na Passo Gardena, przez chwilę wydawało się, że na trudną ferratę Brigata Tridentina popatrzymy z daleka. W końcu jednak podzieliliśmy się na dwa zespoły i żądna większych wrażeń dziewiątka ruszyła na ferratę, prowadzącą 380 m północnym zboczem szczytu Torre Exner (2494 m). Na początek widok na dolną część pięknego wodospadu, wzdłuż którego wchodziliśmy na pierwszy 50 m próg skalny, następne 200 m stromą dobrze urzeźbioną ścianą, ale koniec już bardzo stromy. Jednak przed ostatnim etapem przewidziano możliwość zejścia na szlak. My oczywiście, postanowiliśmy się nie poddawać, bo najtrudniejszy kawałek ferraty jest jednocześnie najpiękniejszym jej odcinkiem. Pokonanie trudności umożliwiają drabinki na początku największej stromizny, a jako finisz wiszący mostek.
Reszta naszego towarzystwa poszła nieco spokojniejszą ścieżką od północnego zachodu przez dolinę i żleb Val Setus. Wszyscy mieliśmy dotrzeć do tego samego schroniska - Franco Cavazza al Pisciadu (2585 m). Mniej wymagające technicznie przejście pozwoliło na dokumentowanie otoczenia. Na zdjęcia z dużym zoomem załapaliśmy się też my, kiedy przechodziliśmy przez wiszący mostek, badając przy okazji jego oryginalną konstrukcję.
Kliknij miniaturkę aby powiększyć zdjęcie
Po niewielkim słodkim posiłku, z obowiązkowym piwkiem w schronisku i kontemplacji strzelistych prawie trzytysięcznych szczytów (Cima Pisciadu 2985 m), okalających dolinę z jeziorem o tej samej nazwie, ruszyliśmy w drogę powrotną „przedeptaną” już do góry przez naszych przyjaciół. Pogoda w międzyczasie uległa sporej poprawie, więc niektórzy, niezaspokojeni brakiem ferratowej wspinaczki ruszyli przynajmniej na niewielki jej fragment w dół. W końcu wszyscy dotarliśmy do parkingu i serpentynową drogą, z zapierającymi dech widokami, wróciliśmy do naszej willi w Pozza di Fassa, na codzienny pyszny obiadek, z jeszcze lepszym deserem.
Ostatni dzień naszego mocno aktywnego „wypoczynku” czyli piątek, postanowiliśmy kontynuować również w Selli, tym razem jednak od południa. Kierownictwo wydało zarządzenie, że tego dnia rezygnujemy z ferraty, więc nie musimy zabierać uprzęży. Wjedziemy kolejką z Passo Pordoi na Sas de Pordoi (2950 m) i dalej już szlakiem turystycznym ruszymy w kierunku Piz Boe (3152 m), tak dobrze już nam znanego z panoram poprzednich dni. Kapryśna pogoda spłatała nam figla. Zanim wjechaliśmy na górę, gęsta mgła zasnuła nam wszelkie widoki, bo przecież już się na niego z daleka napatrzyliśmy. Nie zrażeni, prawie po omacku, poszliśmy jednak na szczyt, mając w duchu nadzieję, że będziemy świadkami chociaż krótkiej odsłony. Podobno z Piz Boe są piękne widoki, musimy uwierzyć na słowo tych, którzy byli tam wcześniej. Nam nie było dane zobaczyć czegokolwiek, więc wszystkie wesołe fotki wokół schroniska mają w tle śliczne, białe, gęste mleko. W Rifugio Capanna Fassa wyleczyliśmy smutki pysznym, słodkim, zielonym napojem wyskokowym lub jeszcze słodszym bombardino. W trakcie naszego zejścia z Piz Boe, mgła zaczęła opadać, z każdą chwilą widzieliśmy więcej. Po jakimś czasie dojrzeliśmy nawet charakterystyczną sylwetkę pobliskiej Marmolady, z jej pięknym, rozległym, jedynym lodowcem w tym rejonie. Powinniśmy koniecznie zajrzeć tu jeszcze raz, być może trzeba bardziej zasłużyć, np. pokonać jedną z najtrudniejszych w Dolomitach – Via ferratę Cesare Piazzetta. Nasi najbardziej zapaleni wspinacze nie byliby oczywiście sobą, gdyby przynajmniej nie spróbowali. Gdy w drodze powrotnej, idąc ścieżką poniżej górnego tarasu Selli, doszliśmy do jej początku, wyciągnęli ukryty w plecakach sprzęt i postanowili zmierzyć się ze słynnymi trudnościami pierwszych metrów. Po udanych próbach sforsowania Cesare Piazetta przez naszych trzech bohaterów, czyli obu Łukaszy i Karola, mogliśmy ruszyć dalej. Zajrzeliśmy jeszcze na chwilę do zbudowanego przy końcu szlaku, mauzoleum żołnierzy armii austro-węgierskiej i niemieckiej, poległych w obu wojnach światowych.
Kliknij miniaturkę aby powiększyć zdjęcie
Wieczorem postanowiliśmy uczcić udany wyjazd, podziękować kierownictwu za atrakcyjny program, zwyczajnie cieszyć się spędzonymi wspólnie chwilami i tym, że odkryliśmy swój kolejny nałóg – ogromną przyjemność z pokonywania ferrat i podziwiania z tej perspektywy piękna Dolomitów.
Następnego poranka z żalem opuszczaliśmy nasze mieszkanko z widokiem na szczyty grupy Catinaccio i Marmolady. Jeszcze tylko chwilowy podział wycieczki na dwie grupy, żeby podrzucić do Bolzano Marysię i Łukasza, którzy nie wracali z nami do Polski. W tym czasie wesoły autobus miał trochę czasu na podziwianie pięknego tęczowego jeziora Lago di Carezza. Według miejscowej legendy, nieszczęśliwie zakochany w pięknej nimfie wodnej czarnoksiężnik von Masaré chciał zauroczyć tęczą i uprowadzić nimfę, która w ostatniej chwili zauważyła go i zniknęła w wodzie. Czarnoksiężnik ze złości zerwał tęczę i wrzucił do jeziora. Odtąd jezioro mieni się tysiącami kolorów.
Kliknij miniaturkę aby powiększyć zdjęcie
Po kilkunastu godzinach szczęśliwie dotarliśmy do Kędzierzyna i Zdzieszowic, trochę później do Krakowa i Białegostoku. Po oficjalnym zamknięciu ponad tygodniowej górskiej przygody wróciliśmy do siebie, jeszcze długo wspominając i myślami błądząc po szczytach Dolomitów.
Dora