Apteczka
Mnie mój kumpel namówił.
Andrzej mu ( na drugie).
- Jedź, mówi, z nami w góry, tam jest tanio. A jakie widoki! Jakie panoramy! – Za darmo! Za wstęp na Racławicką, którą nam Kościuszko własną krwią zdobył, trzeba płacić, a tam – za darmo!
Jadę.
I to był mój błąd. Nic na tym świecie nie ma za darmo! Pojechaliśmy. Przyjechaliśmy. I zamiast flaszkę od razu otworzyć, to ten nasz Gazda krzyczy :
Achtung! Drei minuten! Marsch! A sam na plecy taki wielki wór na rzemieniach zakłada.
- Co to? – pytam kumpla. – Andrzej mu (na drugie). - Aaa, on zawsze taką górską apteczkę nosi - odpowiada z roztargnieniem. Spojrzałem na wór z uznaniem. – Oprócz leków od A do Zet, facet ma tam jeszcze na pewno bormaszynę na pedał i składany stół operacyjny!
Ganiał nas Gazda do wieczora przez błoto na jakąś górkę, gdzie miały być „widoki”, ale kiedy weszliśmy , to już ciemno było.
Zeszliśmy.
Ledwośmy flaszkę do połowy rozpili, jak Gaździna pyta takim słodkim, lukrowanym głosem : Jureeek! czy my jutro idziemy w góryyy?
W chłopa jakby coś pizło.
Achtung – mówi znowu – zwei minuten! Koniec imprezy! Jutro śniadanie o siódmej piętnaście i wymarsz o ósmej!
– Tylko pół flaszki za górkę z błotem i bez widoków? – To nie jest za darmo!
Na śniadanie była jebanica. Wiadomo, że jebanica lubi popita być piwem.
Pytam tego swojego kumpla – Andrzej mu ( na drugie) – gdzie jest tu jaki kiosk z piwem.
- A tam – mówi i pokazuje od niechcenia ręką.
- O żesz ty! Łeb musiałem zadrzeć prawie na sztorc! Na górkę.
Na górce chałupka nie za duża. Niby blisko, ale czemu tak wysoko? Głupi ten kioskarz, bo gdyby było z górki, więcej klienteli by miał. Myślę sobie, nic to. Dam radę! Wychleję durniowi całe piwo, które musi być tam co najmniej o połowę tańsze niż w dolinach – no bo niby komu chciałoby się chodzić na piwo pod górę?
Już w połowie drogi miałem jęzor suchy jak wiór i ogniste kręgi w oczach. Słabłem wyraźnie. Na duchu podtrzymywała mnie jedynie myśl, że piwo na górze na pewno jest gratis, w ramach reklamy, byleby tylko ktoś przyszedł tam przez tą wyrypę.
Doszły mnie i wyprzedziły szczebioczące jak szczygły, Ela z Jolą. Z lasu wynurzył się Marek z jakimś żelastwem w garści.
- Patrz Ździchu, poszedłem się odlać i znalazłem TO!
TO okazało się zardzewiałą siekierą o obluzowanym stylisku, ale Marek szybko przekonał mnie, że jest to topór bojowy Wikingów, których długie łodzie docierały tu, w góry, gdy poziom morza był wówczas znacznie podwyższony. – Jakieś 2 miliony lat temu raptem.
Jak doszedłem do tego kiosku na górce – mokry na zewnątrz, a suchy w środku – wszyscy już tam byli. Siedzieli w grupach przed chatką, i COŚ PILI! Wszedłem do wewnątrz , do obskurnej pustej izby, znalazłem obdrapane i obtłuszczone „okienko podawcze”, przez które zajrzałem. – W zagraconej i ponurej kuchni siedział na zydlu kudłaty olbrzym i czytał książkę. Na węglowym piecu stał potężny – chyba 10-litrowy, aluminiowy – czajnik, który właśnie zaczynał syczeć.
Herbaty! – wychrypiałem. – Piwo już mi dawno przeszło.
- Za pół godziny! stwierdził kudłaty, nie odrywając oczu od książki.
- No to piwo! Nie poddawałem się.
- 0,33, „Żywiec”, ciepły, 7 złotych, butelka zwrotna, zakomunikował kudłaty nie przerywając czytania.
Przeliczyłem w myślach zasoby gotówki. – 6,50. No, przecież nie będę go prosił o pięćdziesiąt groszy rabatu! Albo, żeby mi za te pięćdziesiąt groszy z butelki upił!
- Panie! Rzekłem z godnością monarchy, który nie zwykł o cokolwiek prosić, ale jest zmuszony. – Daj mi pan na razie szklankę wody, dopóki herbata się nie ugotuje!
Olbrzym ożywił się wyraźnie. Odłożył książkę, wstał, podszedł do „okienka podawczego” i kucnął by móc mnie dobrze widzieć.
Iskierki humoru wyraźnie zabarwiały jego wzrok prześwitujący zza opadających na oczy czarnych kędziorów.
-Wody? Zapytał rozbawiony.
-Wody? Powtórzył raz jeszcze.
– A czy pan wie, że ja tę wodę, targam tu, do schroniska, na własnych plecach z dołu?
To ja tu ledwo siebie„wtargałem”, a on jeszcze wodę? Piwa mu helikopterem też pewnie nie dowożą... pomyślałem smętnie. Wymamrotałem jakieś przeprosiny i wyszedłem na zewnątrz do swoich. Chciałem, aby „Ostatnie Pożegnanie” – bo przecież umierałem z pragnienia – wypadło godnie, ale mój kumpel – Andrzej mu ( na drugie ) – znów użył ręki i wskazał bez słów.
Spojrzałem. Zobaczyłem Gazdę, którego pewnie ktoś – jeszcze na dole – przywiązał do tej monstrualnej w rozmiarach „apteczki”, a on, pomimo tego, tu doszedł... Gazda z uśmiechem zadowolenia pozbywał się swojego bagażu, wkładając pieniste butelki „medykamentów” w każdą wyciągającą się ku niemu dłoń.
Niuniek Sunday Wołowiec