Misurina i Falcade – Dolomity 2000
To był fajny wyjazd – zorganizowany trochę ad hoc, ale pozwalający nam poznać kolejne partie tych wielkich gór. Po wyjeździe, Grzesiu (który miał wtedy 14-ście lat) postanowił przygotować stronę internetową – ja wtedy na takie rzeczy byłem jeszcze za młody albo może musiałem czekać aż pojawią się takie możliwości jakie stwarza np. Joomla.
W każdym razie teraz postanowiłem poprosić Grzesia o udostępnienie treści, które wtedy przygotował i prezentację dwóch artykułów – Grzesia – na bazie treści sprzed 12 lat i mojego, który napisałem teraz korzystając ze zdjęć i filmu jaki wtedy nakręciliśmy.
Treści „wg Grzesia” zamieściłem w oryginalnej pisowni, tak jak były prezentowane 12 lat temu. Grześ przygotował treść w układzie kolejnych dni – zachowałem ten porządek wpisując jednak zamiast dni cele wycieczek. Grześ zamieszczał też szczegółową specyfikację tras wg Tkaczyka, którą pominąłem.
Co z tego wyszło zobaczcie dalej.
Wg Grzesia – czyli na gorąco
Wstęp
Jeżeli jedziemy w grupie kilku osobowej o zróżnicowanym poziomie umiejętności to można się podzielić na dwie drużyny. Jedna będzie chodziła po trudniejszej trasie a druga po łatwiejszej. W końcu i tak wszyscy spotykają się w jednym miejscu.
Misurina
Dojechaliśmy o godzinie 23.10 . Było ciemno, wszyscy byli zmęczeni. Na szczęście udało się nam rozbić w tych ciemnościach, co prawda straty w śledziach i szpilkach były dość znaczne z powodu kamienistego gruntu. Już wtedy wyszły braki w podstawowym wyposażeniu, bo na trzy namioty posiadaliśmy tylko jeden młotek, a w takiej sytuacji robi się dość nerwowo. Przy takiej ilości namiotów każdy chce iść spać, a nie ma czym wbić śledzi od namiotu. Po długim czasie udało się rozbić. Normalnie człowiek nie myśli o takich szczegółach jak korki do materacy, my też nie pomyśleliśmy i zginęły nam dwa, a zapasowych oczywiście nie mieliśmy. Sytuacje udało się rozwiązać tylko dzięki sposobowi a'la MacGyver: niektóre długopisy posiadają pewne części które można wykorzystać jako korek np. zatyczka lub nakrętka która utrzymuje wkład w długopisie.
Monte Paterno
Gdy wstałem dzisiaj wszystko wydawało się takie piękne i inne mimo to że wiele rzeczy próbowało popsuć to wrażenie takich jak dosyć niska temperatura nie tylko otoczenia ale i wody z kranu. Po rannej ocenie uznaliśmy, że udało się nam nawet dobrze ustawić namioty w nocy, chociaż przez nieuwagę zastawiliśmy jednym namiotem wejście sąsiedniemu namiotowi innych turystów. Po wyjeździe z pola namiotowego widoki stawały się coraz ładniejsze. Pogoda nie zapowiadała się dosyć dobrze. Góry, podczas gdy podchodziliśmy do szlaku monumentalnie rosły. Grupa podzieliła się na dwie części, jedni poszli trasą łatwiejszą a drudzy trudniejszą. Droga łatwiejsza nie oferuje zbyt dużo atrakcji, polegała na przejściu bardzo wydeptanej ścieżki. Droga trudniejsza nie była zbyt trudna mimo to że była to pierwszej ferraty jaką większość z nas właśnie pokonała, ekspozycja nie była duża. Po przejściu tej ferraty czekały na nas tylko dwie ciemne sztolnie które pokonaliśmy bez żadnego problemu. Ta "trudniejszą" droga jest świetna na początek przed zdobywaniem wielkich szczytów. Wszyscy spotkaliśmy się w schronisku Tre Cime. Wycieczka dalej nie była już tak ciekawa z powodu podającego deszczu i znacznego zniżenia wysokości na której szliśmy. Na szczęście przed dojściem do punktu końcowego tej wycieczki przestało padać.
Cascati di Fanes
Pogoda cały czas się psuła a wypadało gdzieś pójść, więc wsiedliśmy w samochody i pojechaliśmy na bardzo krótką trasę. Początek i koniec trasy były dość monotonne mimo padającego deszczu który tę monotonię próbował przerwać. Później trasa stawała się coraz bardziej atrakcyjna. Na trasie czekała na nas niespodzianka w postaci wodospadu pod którym przechodziło się pod spodem jak w jakimś filmie przygodowym. Po wodospadzie czekała na nas już tylko krótka ferratka i koniec tras na dzisiaj. Popołudnie spędziliśmy w Cortinie podziwiając w niej zabytki i niesamowity widok na góry z ulic tego przepięknego miasta. Nieszczęśliwie trafiliśmy na porę sjesty więc musieliśmy poczekać aż się skończy żeby dokonać zakupów. W restauracji zjedliśmy przepyszne jedzenie, którego nie da się porównać z polskim.
Atak na Punta Sud di Fanis
Wystartowaliśmy od górnej stacji kolejki uprzednio korzystając z jej dobrodziejstwa wjeżdżając na szczyt (przyp. JKL – Lagazuoi Piccolo),. Widoki na początku nie były zbyt piękne z powodu koparek które przekopywały górę, przygotowując stok dla narciarzy. Nareszcie nie padało, bo inaczej byśmy szli w strasznym błocie, rozkopanym przez koparki. Po przejściu tego odcinka powitało nas swojskie beczenie wolno pasącego się stadka owiec. Trasa dalej prowadziła nas łagodnym trawersem ale i bardzo długim w górę. Na szczycie tego wzniesienia bardziej bojowa część grupy oddzieliła się i poszła na bardzo trudną ferratę, która niestety okazała się zbyt trudna więc musieliśmy zrezygnować z niej korzystając z łagodnego rozwidlenia szlaku. Nawet udało nam się dogonić resztę grupy. Dalsza wspólna trasa nie była już zbytnio interesująca gdyż prowadziła zwykłym zejściem.
Przeprowadzka do Falcade
Tego dnia nie spędziliśmy zbyt pracowicie bo na przeprowadzce z jednego pola namiotowego na drugie, a mianowicie na pole w Falcade. Pogoda tam była o wiele ładniejsza a woda z kranu nie mroziła szkliwa na zębach, nie mówiąc już o śledziach od namiotu które wchodziły w ziemię bardzo dobrze. W sumie to pole namiotowe było o wiele lepsze od poprzedniego. Panowała na nim cisza i spokój. Większość miejsca na tym polu zajmowały puste przyczepy kempingowe.
Rifugio Pradidali i ferrata Porton
Dzień zapowiadał się pięknie. Wjechaliśmy dwoma wyciągami. Grupa podzieliła się na dwie części jedna szła łatwiejszym wariantem, a druga szybciej trudniejszym. Początkowo szliśmy tą samą drogą ale potem nasze szlaki się rozdzieliły. Trudniejsza trasa poprowadziła nas na ferratę. Była ona dość ciekawa z uwagi na dużą ekspozycję i bardzo wąskie półeczki skalne po jakich się poruszaliśmy przywarci do skały. Po przejściu ferraty zeszliśmy ścieżką prowadzącą kawałek na dół. Nasza ścieżka urwała się dosyć niespodziewanie przekształcając się w pionową drabinę prosto w dół. Po zejściu z owej drabiny przemieszczaliśmy się już dosyć komfortowo po dosyć dobrze wydeptanym szlaku aż do dolnej stacje kolejki, gdzie mieliśmy poczekać na resztę która szła trasą łatwiejszą. Czekaliśmy do końca czyli aż dotąd póki kolejka przestała pracować. Byliśmy dosyć zdziwieni jak widzieliśmy jak wagoniki wyciągu zaczynają zwalniać aż się zatrzymały a nasi ciągle nie wychodzili z budynku kolejki. Zaczęło się ściemniać. Postanowiliśmy rozpocząć poszukiwania zaginionej części grupy! Po pierwsze wykonaliśmy telefon na ich komórkę lecz o dziwo telefony komórkowe nie działały na szczycie. Licząc na dużą inwencje grupy która została na górze pojechaliśmy dookoła tego masywu górskiego do innego zejścia, bo przecież mogli tamtędy zejść jak już stwierdzili że kolejka zakończyła swoją pracę lub wcześniej się zorientować że nie zdążą przed końcem pracy wyciągu i zawrócić na to zejście już wcześniej. Niestety się przeliczyliśmy i tylko straciliśmy godzinę na bezsensowną jazdę gdyż grupy nie spotkaliśmy na miejscu w którym spodziewaliśmy się ze zejdą. Więc z powodu braku wyników naszego poszukiwania postanowiliśmy zawrócić na nasze pole namiotowe uznając że zostali w schronisku na górze. Wróciliśmy na pole namiotowe z czystym sumieniem że nie możemy im już pomóc. Szczęśliwie tego dnia wyjechaliśmy dwoma samochodami więc jeśli nawet wrócą na dół w nocy dotrą do nas na pole namiotowe bezpiecznie dzięki temu oto samochodowi. Po przyjeździe szczęśliwie udało nam się porozumieć z nimi dzięki uprzejmości obsługi naszego kampingu która znała aktualny numer telefoniczny schroniska na szczycie. Jak się upewniliśmy że są w schronisku to poszliśmy spać, a deszcz padał i padał.
Odpoczynek po nocy w Rosetcie
Dzisiaj wreszcie dotarła do nas "zagubiona" część grupy. Tego dnia nie udało się nam spędzić zbyt interesująco gdyż nigdzie nie poszliśmy. Co bardziej wrażliwi na sztukę członkowie grupy poszli zwiedzać miasto które było koło pola namiotowego czyli Falcade.
Marmolada
No i wreszcie zaczęło się dziać dzisiaj coś ciekawego. Wielka góra była naszym celem. Pobudka nastąpiła wcześnie o 6.10 dla osób idących na sam szczyt, a dla reszty grupy o normalnej porze. Po dojeździe do stacji kolejki okazało się że o tak wczesnej porze czyli o 8.03 na parkingu prawie żadnego samochodu nie było. Na górę wjechaliśmy dość "dziwnym" wyciągiem, mianowicie jechało się nim na stojąco w wagonikach dwuosobowych, wyglądał on jak zagródka dla bydła. Było to bardzo ciekawe przeżycie. Po wyjściu ze stacji wyciągu poszliśmy złą trasą. Na szczęście w porę się zorientowaliśmy gdy doszliśmy do podstawy lodowca. Musieliśmy się wrócić do stacji wyciągu i dopiero tam znaleźliśmy nasz szlak. Początek był łatwy, dopiero potem gdy dotarliśmy do zamarzniętego śniegu zaczęło się robić ciężko. Trzeba było się nieźle napracować aby podchodzić i nie ześlizgnąć się po takiej nawierzchni. Potem zaczęła się ferratka. Nie należała ona do najtrudniejszych choć miejscami ściana było lekko zlodowacona. Jak już pokonaliśmy ferratę pozostało tylko podejść na szczyt po śniegu w zdradzieckim słońcu, które poparzyło jednego z uczestników tego przejścia. Spędził cały następny dzień w namiocie lecząc rany. Potraktujcie to jako przestrogę! Widok ze szczytu był przepiękny (jak widać na zdjęciu powyżej) wszystkie góry dookoła były bardzo płaskie i bardzo małe z tej perspektywy. Na szczycie także okazało się że nie ma przejścia do drugiego szczytu z kolejką tak jak myśleliśmy, więc musieliśmy zmienić nasze plany a wszystko przez tak obiecujący wygląd na mapie. Zejście nie było trudne lecz dosyć długie, ale i tak szybko dotarliśmy do miasta gdzie czekała na nas reszta grupy. Była to najdłuższa trasa jaką zrobiliśmy podczas pobytu w Dolomitach.
Costabella
Kolejny dzień przyniósł nam bardzo spokojną trasę. Początek był dość nużący z powodu słońca, które bardzo grzało podczas przejścia przez łąki hali Campagnacia. No, ale po jej przejściu czekało już nas tylko podejście i krótki pobyt w malutkim, drewnianym schronisku. Gdy z niego wyszliśmy zaczęła się prawdziwa górska droga, którą szliśmy już prawie do końca. Przeszliśmy przez trzy tunele, po przejściu drugiego była bardzo krótka i łatwa droga ubezpieczona. A potem już czekało nas zejście z góry.
Wenecja
Ponieważ chcieliśmy aby nasz wyjazd był bardziej interesujący pojechaliśmy do Wenecji znajdującej się praktycznie tuż obok. Ten dzień straciliśmy na przemieszczeniu się z pola namiotowego na inne pole namiotowe, ale warto było dla tak pięknego miejsca jakim jest Wenecja!
Jak rano się okazało nawet najsceptyczniejsi uczestnicy wyprawy byli urzeczeni wspaniałościami tego miejsca. Wenecja jest tak pięknym miastem że jej piękno można porównywać z nadzwyczajnym pięknem Dolomitów. Do tego stwierdzenia dojdzie każdy kto tu przyjedzie. Czas podczas zwiedzania Wenecji nie będzie czasem straconym więc jeśli i ty chcesz się oderwać od Dolomitów na chwile to przyjedź tu a na pewno nie pożałujesz.
Kolejny dzień to zwiedzanie Murano i Burano
Powrót
Wyjazd do Polski. Odbywał się on w wielkim korku, jak się później okazało był on spowodowany niską przepustowością bramek na autostradzie.
gRZ3ChU
Wg Jurka – na zimno – czyli wspomnienia 12 lat później
Po trzech latach tęsknoty za Dolomitami, wreszcie jedziemy. Tym razem Marek namówił Elę i jedziemy w osiem osób. Ela i Marek z dziećmi oraz Bogusia i Zdzichu. Jedziemy z namiotami w trzy samochody, nie mamy jakichś rezerwacji, jedynie namiary na kampingi. Pierwszy cel to kamping w Misurinie. Dojeżdżamy późno w nocy, po ciemku rozbijamy namioty i idziemy spać. Poranne słońce poprawia humory, chociaż kamping rozczarowuje, patelnia o niewielkiej powierzchni, pełno ludzi, infrastruktura mizerna.
Ale idziemy w góry – na pierwszy rzut Tre Cime di Lavaredo i wejście na Monte Paterno. Podjeżdżamy samochodami na parking przy Rifugio Auronzo i idziemy podziwiając Tre Cime na Forcella Lavaredo. Tam się rozdzielamy. Dorota ze Zdzichem idą sobie dołem, podziwiając widoki na Tre Cime i Monte Paterno, a my startujemy na ciekawą, chociaż łatwą ferratę wyprowadzającą nas na przełęcz Forcella Camosci. Tam część postanawia się poopalać, a silna grupka (czyli Grześ, Ja i Marek) zdobywa Monte Paterno. Schodzimy z powrotem na przełęcz, a z niej do schroniska Rifugio Tre Cime gdzie spotykamy się z Dorotą i Zdzichem. Tam odpoczynek i wracamy ścieżką naokoło Tre Cime. Niestety pogoda się psuje, zaczyna padać deszcz, dość ulewny, tak że na parking Auronzo docieramy mocno przemoczeni. Zjeżdżamy w dół na kamping. Załamanie pogody niestety się utrzymuje. W kolejny dzień robimy tylko spacer do Cascati di Fanes i zwiedzamy Cortinę d’Ampezzo.
Na kampingu obserwujemy różne, dziwne perypetie turystów takie jak np. pożary butli gazowych. Wygląda to wesoło, chociaż pojawiają się i chwile grozy. Dyskutujemy sobie jak to ludzie nie wiedzą co zrobić w takiej sytuacji. Tymczasem nas też to dotyka w któreś popołudnie – Marek majstruje przy butli i za chwilę następuje nerwowa bieganina i krzyki – tylko Kasia ze stoickim spokojem rzuca na płonącą butlę pierwszy z brzegu suszący się ręcznik po czym polewa go wodą z czajnika!. I po kłopocie.
Chwilowa poprawa pogody powoduje że w kolejnym dniu jedziemy na Passo Falzarego skąd wjeżdżamy kolejką na Lagazuoi Piccolo. Stamtąd idziemy łatwym widokowym szlakiem przez Forcella Grande do Bivacco della Chiesa pod ścianami Punta Sud di Fanes. Część ma ambitny zamiar zaatakowania ferraty Cesco Tomaselli prowadzącej na ten właśnie szczyt. Z dołu wygląda to dosyć groźnie – tak, że w końcu tylko ja z Grzesiem decydujemy się ruszyć w ścianę. Jest trudno, nawet bardzo. Ogromna ekspozycja i słabe urzeźbienie skały powodują że dużą część drogi pokonujemy pakując po linie. Wychodzimy na półkę biegnącą w poprzek ściany. Wiem, że dalej jest co najmniej tak samo trudno, włącznie z zejściem. Zachodem można się z tego miejsca wycofać ze ściany – i tak też robimy. Grześ – mimo tego że młody i napalony – nie protestuje – widać też to pakowanie po poręczówce nie sprawia mu przyjemności. Dość szybko wychodzimy ze ściany i zbiegamy po piargach doganiając wkrótce grupkę naszych schodzącą w kierunku przełęczy Forcella Travenanzes.
Widoki na Tofanę di Rozes są przednie więc robimy pamiątkowe zdjęcia i schodzimy na parking na Passo Falzarego. Pogoda nie chce się poprawić – postanawiamy wynieść się kampingu w Misurinie i jedziemy do Falcade. Tamtejszy kamping – nomen omen - Eden, pięknie położony w lesie nad strumieniem zdecydowanie bardziej przypada nam do gustu. Też nie ma zbyt rozbudowanej infrastruktury, ale przynajmniej otoczenie jest fajniejsze. Szum wartkiego, górskiego strumienia zagłusza odgłosy kampingu a wieczorem działa usypiająco.
Zmieniliśmy miejsce i robi się pogoda. Jedziemy na Passo San Pelegrino, a stamtąd wyciągiem krzesełkowym na łąki Campagnacia. Stamtąd wchodzimy łąkami i krótkim piargiem na Passo Selle. Chcemy przejść ferratę Alta Via Bepi Zac na Costabelli. Po krótkim, choć męczącym podejściu ze schroniska wchodzimy na grań i dalej bardzo interesująco, momentami w sporej ekspozycji przez Cima Costabella wędrujemy w stronę Forcella Ciadin i Cima de Uomo. Z przełęczy zjeżdżamy w dzikich, drobnych piargach wprost na piękne łąki Fuchiade a stamtąd schodzimy na Passo San Pelegrino.
Ponieważ pogoda zmienia się z dnia na dzień – kolejny poświęcamy na krótką wycieczkę do wodospadów Gares (plan mamy ambitniejszy, ale deszcz spędza nas na kamping). Pod drodze zwiedzamy jeszcze miasteczko Gares skąd pochodził papież Jan Paweł I.
Na kampingu zmieniają się sąsiedzi. Przyjeżdża grupa włoskiej młodzieży, ale strumyk zagłusza wszystko. Marek, żeby przyspieszyć gotowanie postanawia rozpalić grilla przy pomocy plastikowego kubka pełnego benzyny. Wylewa śmiało benzynę na ledwo żarzące się węgle i … No właśnie – na szczęście skończyło się tylko na strachu i depilacji przedramienia (za pomocą płomieni).
Pogoda powoli się stabilizuje. Wstajemy wcześnie i jedziemy do San Martino di Castrozza z zamiarem przejścia dróg w grupie Pala. Wyjeżdżamy jedną z pierwszych kolejek na Rosettę i dzielimy się na trzy grupki. Ja, Marek i Grzesiu startujemy szybko i idziemy przez Passo Rosetta i Passo di Ball z zamiarem przejścia ferraty Porton. Dorota, Ela, Kasia i Bogusia idą naszymi śladami na Passo di Ball ale stamtąd chcą przejść do schroniska Pradidali skąd przez przełęcz Passo Pradidali Basso chcą wrócić na Rosettę. Zdzichu decyduje się tę trasę robić w odwrotnym kierunku.
My dość szybko dochodzimy do wejścia na ferratę. Start jest ostry. Wąskie półeczki w dużej ekspozycji wyprowadzają nas do stromego piarżystego żlebu, którym mozolnie wspinamy się na przełączkę w grani. Stamtąd przy pięknych widokach już łatwo kierujemy się w stronę pięknie widocznej Cima della Madonna. Szlak dochodzi do miejsca gdzie stromymi drabinami (ferrata del Vecchia) schodzimy do ścieżki prowadzącej z San Martino do schroniska Del Velo. Dalej to już taka beskidzka wędrówka leśną ścieżką, tylko że dłuuugą. Ale dość wcześnie docieramy do San Martino i zasiadamy na piwie (Grześ na coli) czekając na resztę naszych. Pogoda, jak to w lecie w Dolomitach się psuje. Czas płynie, w końcu zjeżdża ostatnia kolejka a naszych nie ma…
Telefony komórkowe na płaskowyżu Pala nie działają, więc nie mamy kontaktu. Domyślamy się że nie zdążyli na ostatnią kolejkę. Konfabulujemy, że może – wiedząc że nie zdążą na kolejkę - zeszli ze schroniska Pradidali do Cant del Gal i czekają tam na nas. Jedziemy tam, ale oczywiście ich tam nie ma. Wysoko w górach burza, więc trochę się niepokoimy, ale pozostaje nam tylko powrót na kamping. Tam Pan w recepcji mówi nam żebyśmy się nie martwili bo nasi dzwonili ze schroniska Rosetta i tam nocują. Próbuję jeszcze się do nich dodzwonić ale słyszę tylko że cinque polacci addormentato (już śpią)… Uspokojeni że naszym nic nie grozi, wypijamy z Markiem drinka na rozgrzewkę i przy szumie znowu mocno padającego deszczu idziemy spać.
Rano – piękna pogoda. Nasi wracają około 11-tej – faktycznie nie zdążyli na kolejkę i bali się schodzić w burzy do San Martino. Tym sposobem spędzili noc w schronisku Rosetta i podziwiali wschód słońca na Pali. W tym dniu już tylko dziewczyny zwiedzają Falcade – my snujemy już plany na jutro i pichcimy coś na kampingu.
Kolejny dzień niezłej pogody wykorzystujemy do ataku na Marmoladę. Ja, Marek i Grześ wybieramy się oczywiście ferratą, Cresta Ovest z przełęczy Forcella Marmolada. Reszta grupy postanawia „zdobyć” Marmoladę korzystając z kolejki linowej z Malga Ciapella. My wstajemy wcześnie i udaje nam się złapać jedne z pierwszych „wagoników” kolejki do Pian dei Fiacconi znad Lago di Fedaia.
Na górnej stacji kolejki zimno, lodowiec o dwa kroki – ale nie mamy raków, i tak trochę boimy się lodowczyka w kotle Vernel. Idzie się fajnie – chociaż martwi nas utrata wysokości bo ścieżka obchodzi dołem jakiś skalny filar. Wreszcie wchodzimy do kotła Vernel. Pojawia się pierwszy cel czyli Forcella Marmolada. Na przeszkodzie stają pola śnieżne pokrywające szczątki lodowca. Ale w górę idzie się nieźle chociaż mamy trochę strachu bo pośliźnięcie skończy się na piargach podejściowych, które coraz bardziej się oddalają. Wreszcie dochodzimy do skał. Ubieramy sprzęt i ruszamy w górę. Do siodełka przełęczy jest niewysoko więc szybko je zdobywamy. Dalej robi się dość spora ekspozycja ale, rozochoceni pokonujemy mocno nachylone płyty korzystając z ubezpieczeń. Dalej droga jest już łatwiejsza, więc w pięknej pogodzie dochodzimy na szczyt - Punta Penia. I tu niespodzianka – jakoś tak byliśmy przekonani, że łatwo dojdziemy do kolejki wyjeżdżającej na Punta Rocca – a tymczasem takiego turystycznego przejścia nie ma. Zejście lodowcem odpada bo nie mamy raków. Przez lodowczyk Vernel też nie chcemy schodzić. Wymyślamy, że zejdziemy z powrotem ferratą na Forcella Marmolada a stamtąd do doliny Val Contrin i do Alby. Musimy tylko jeszcze umówić się z naszymi żeby nas stamtąd zabrali. Na szczęście telefony komórkowe działają. Schodzimy dość szybko na przełęcz, a potem w dół do schroniska w dolinie Val Contrin. Tam piwko przywraca nas do życia bo zejście było dość męczące i długie. Jeszcze tylko godzinka i w Albie spotykamy się z resztą naszej grupy, która opowiada wrażenia z wjazdu na Marmoladę kolejką.
Marek przypalił się na Marmoladzie i zostaje w namiocie, a my z całą resztą grupy jedziemy do Vigo di Fassa. Wjeżdżamy kolejką na Ciampedie, podchodzimy do Rifugio Gardeccia i dalej do progu górnego piętra doliny Vajolet. Stamtąd, pod ścianami Cima de Re Laurino wchodzimy na Passo Zigolade. Widoki na całej trasie są fajne. Z przełęczy fajnym szlakiem prowadzącym wśród skałek wzdłuż grani schodzimy na Ciampedie do kolejki. Szlak wypoczynkowy i widokowy bardzo nam się podobał.
Kończymy pobyt w Dolomitach postanawiając jeszcze podjechać na kilka dni do Wenecji. Po kilku godzinach lądujemy na kampingu na Punta Sabbioni. Stamtąd dojeżdżamy tramwajem wodnym do Wenecji oraz na Burano i Murano. Zwiedzamy Pałac Dożów i Katedrę Św. Marka. Włóczymy się po uliczkach, podziwiamy gondole. Wenecja wszystkim się podoba. Potem jeszcze Murano i Burano, huty szkła i sklepiki pełne szklanej artystycznej galanterii. I czas wracać – wszystko dobre, szybko się kończy.
Jurek