Rosół z makaronem - czyli jachtem z Rzymu do Tulonu
Zima, długi stół, jakiś służbowy obiad na którym około 20 osób, poważni ludzie, próba zagajenia o czymkolwiek, czyli mniej więcej tak:
A co Państwo planujecie na wakacje w przyszłym roku?
Pewnie jakiś wypad w góry, ale tak naprawdę to mamy takie nierealne marzenie. Chcielibyśmy popływać jachtem po Morzu Śródziemnym, ale przecież to jest niemożliwe. Nie znamy nikogo z Wielkiego Świata Żeglarskiego, nigdy nie pływaliśmy po morzach. Żeglowanie znamy tylko z Mazur. Kto zaryzykuje i zabierze nowicjuszy? Żeglarstwo dzisiaj nie jest sportem powszechnie dostępnym (a był to rok 1994!). Trudno dostać się do tej elity.
I nagle .......... pryska gdzieś powaga służbowej konwersacji. Gdzieś z drugiego końca stołu wspaniały człowiek, jak się później okazało żeglarz, poważny członek wysokiego gremium łapie talerz pełen rosołu z makaronem, przysiada się do nas i zagaja:
Jeśli naprawdę chcecie to ja Wam pomogę. Proszę tu jest numer telefonu do właściciela jachtu. Skipera też znam bardzo dobrego. Tylko proszę zadzwonić w przyszłym tygodniu. Ja Państwa polecę.
No i stało się. W maju następnego roku wsiedliśmy w Rzymie na pokład jachtu s/y Maius zacumowanego u wybrzeża Tybru. Nasza załoga liczyła 9 osób nie licząc kapitana. Z tej dziewiątki tylko dwie osoby miały doświadczenia morskie. Reszta wszystkiemu się dziwiła, a to że jacht taki duży, a kabestany takie wielkie, a liny grube i czy na pewno to był dobry pomysł? Wypływaliśmy z Fiumicino z obawą co nas czeka. Morze przywitało nas silną przybojową falą. Część załogi na dzień dobry oddała hołd Neptunowi. Co będzie dalej????
Dalej było wspaniale. Celem naszego rejsu było dopłynięcie do Tulonu. Zaczęliśmy od małej wysepki Giglio. Dopłynęliśmy do niej przy pięknej żeglarskiej pogodzie. Wiało jakaś 4 w skali Beauforta i świeciło słońce. Cały dzień pysznego pływania. Przycumowaliśmy już po ciemku long side do innej łodzi bo w porcie nie było miejsca. Dopiero rano przestawiliśmy się do nabrzeża. Rozkołysanym krokiem, po dziwnie stabilnym gruncie wyruszyliśmy na spacer po wyspie, która często jest nazywana perłą Wysp Toskańskich. Z Porto Giglio (jednego z trzech miast na wyspie) wyruszyliśmy w górę do Giglio Castello. Średniowieczna atmosfera siedliska, resztki warowni z murami obronnymi przypomniały nam wyczytane fragmenty historii wyspy, która podobno była zamieszkana już w epoce żelaza, a później zasiedlona przez Etrusków. W roku 1544, admirał Imperium Osmańskiego Khyar al-Din, zwany Barbarossą, najechał na wyspę dokonując strasznej masakry, w której zginęło ponad 700 mieszkańców. Później rodzina Medici postanowiła ponownie zasiedlić wyspę zwożąc ludzi z okolic Sieny. Niestety ataki Saracenów trwały jeszcze długo, aż do roku 1799. Będąc na górze myśleliśmy o przeszłości jednocześnie podziwialiśmy wspaniałe widoki na krystalicznie czyste, turkusowe morze w zatoczkach Giglio. W drodze powrotnej odbudowaliśmy siły próbując lokalnych słodyczy i wśród pięknej, bujnej roślinności wróciliśmy do portu na kolację. Ciepły wieczór na jachcie, gwiazdy na niebie i delikatne tło Halinkowej gitary.
Nowy dzień. Słoneczko. Lekka, poranna bryza. Po pysznym śniadanku, które przygotowała nam wachta kambuzowa wypłynęliśmy w morze. Żegluga po Morzu Tyrreńskim bardzo się wszystkim podobała. Nikt nie przepuścił kolejki przy sterze. Słaby wiatr doprowadził nas do Porto Azzuro na wschodnim wybrzeżu Elby. Przesympatyczne stare miasteczko rybackie położone na wzgórzach, pełne kolorowych domów i sklepów pozbawionych przedniej ściany. Porto Azzuro zostało w 1603r. mocno ufortyfikowane przez Filipa III Hiszpańskiego. Wybudowana przez niego twierdza pełni do dziś funkcję więzienia. Postanowiliśmy przespacerować się piękną ścieżką w jego kierunku. Do zabytkowych budowli można było tylko zajrzeć przez bramę. Poniżej dojrzeliśmy piękną zatoczkę, w której kąpiel dostarczyła nam dużo wrażeń podczas pływania z maską i fajką. Dobre światło i te bajeczne kolory!!!!! Ponad nami na skałach groźnie górowała Fortezza, czyli więzienie.
W tym czasie w Porto Azzuro kto żyw oglądał mecze piłkarskie, niezwykle ważne dla mieszkańców. Niemal na wszystkich balkonach i tarasach powiewały włoskie flagi, a ponieważ wygrała właściwa drużyna (Juwentus Turyn) rozradowani mieszkańcy rozpoczęli fetę jeżdżąc wszystkim i na wszystkim co się dało robiąc ogromny hałas. Pilnowanie porządku przez policjantów polegało na czynnym ich uczestnictwie w karawanach, wymachiwaniu flagami i podkreślaniu radości donośnymi klaksonami. Późno wieczorem bajecznie oświetlony port ogarnęła cisza, którą nieco złamaliśmy szantami śpiewanymi oczywiście przy akompaniamencie Halinki.
Być na Elbie, nawet tak przelotnie jak my, bo przecież naszym celem było głównie żeglowanie, i nie odwiedzić miejsca zesłania Napoleona to wydało nam się niemożliwe. Podjechaliśmy więc do stolicy wyspy Portoferraio i wąskimi uliczkami skierowaliśmy się do pałacu. W naszym odczuciu wygnanie nie było chyba takie straszne, poza samym faktem, że była to niewola. Specjalnie dla cesarza wybudowano pałac w widokowym miejscu, tak by mógł wypatrywać swojej ojczystej Korsyki. Ogrody ładnie urządzone choć nieco zaniedbane. W pałacu niezła barokowa sypialnia i biblioteka z księgozbiorem przesłanym z Fontainebleau. Na ścianie dojrzeliśmy portret Marysieńki. Napoleon podczas dziesięciomiesięcznego wygnania był praktycznie władcą Elby i sąsiedniej wyspy Pianosa. Utrzymywał niewielki dwór i liczącą około 1000 żołnierzy armię oraz marynarkę z jednym okrętem o nazwie "Niestała". Niby niewiele, ale no cóż, niewola!
Do Korsyki tak blisko! Do Bastii dopłynęliśmy wieczorem. Pięknie oświetlony Stary Port zachęcał do porannego zwiedzania. Główne miasto handlowe i przemysłowe wyspy nie jest duże. Rankiem wybraliśmy się na krótki rekonesans. Wędrując plątaniną ciasnych uliczek wśród strzelistych barokowych kościołów i wysokich kamienic z rozkruszonymi murami usiłowaliśmy znaleźć plac St Nicolas z pomnikiem Napoleona. Nie mieliśmy dobrego planu więc szło nam marnie, ale udało nam się wczuć w atmosferę tego najbardziej korsykańskiego miasta. Urok górzystej Korsyki można było docenić odpływając, bo przecież tylko sternik musiał patrzyć do przodu. Szlak żeglowny prowadził przez uczęszczane akweny. Mnóstwo statków handlowych, promów i łodzi. Na brzegach mnóstwo latarni morskich, które w nocy wskazywały nam drogę. Wypatrywanie światełek latarni morskich przywodziło na myśl nowelę Sienkiewicza "Latarnik", a przy tym białe żagle, czasem rozgwieżdżone niebo, czasem księżyc - taki inny świat.
Dopłynęliśmy do wyspy Capraia. Wulkaniczne pochodzenie wyspy sprawiło, że skaliste wybrzeże jest niezwykle urokliwe. Wyspę zamieszkuje nieco ponad 300 osób. W czasie naszego pobytu porządku pilnował jeden policjant, a prom (czyli łączność ze światem) przybijał raz w tygodniu. Z Porto di Capraia, jedyną na tej wyspie asfaltową drogą, wybraliśmy się do wioski położonej nieco wyżej. Spacer trwał około 20 minut. Cicha, spokojna, mała miejscowość nieskażona krzykliwymi reklamami, wolna od spalin, z ciekawą zabudową zapraszała do odpoczynku w miejscowych kafejkach. Nad wioską góruje forteca Św. Jerzego skąd rozpościera się przepiękny widok na malownicze zatoki. Wyspa należy do archipelagu Wysp Toskańskich i leży w tzw. Kanale Korsykańskim, cieśninie Morza Śródziemnego. Wulkaniczne pochodzenie wyspy sprawia, że można tu spotkać wiele endemicznych roślin oraz podziwiać kolorowe klify. Te najładniej się nam zaprezentowały z pokładu naszego jachtu.
Wiatr powiał we właściwym kierunku i bez przygód dopłynęliśmy do stałego lądu. Heniu, nasz kapitan namówił nas na cumowanie w Porto Venere. Port Venery czyli Wenus z daleka wyglądał czarująco, kolorowo i gościnnie. Wrażenie robią zawieszone nad urwiskami budynki miasteczka. Zacumowaliśmy do nabrzeża, sklarowaliśmy jacht i pobiegliśmy sprawdzić co to za śliczny kościół stoi na cyplu. Kościół San Pietro z 1198 roku zbudowano na planie prostokątnym z półkolistą absydą. Nowsza część z XIII w. jest często podziwiana przez biało-czarne stopnie. My też zrobiliśmy tu sesję zdjęciową. Po krótkim spacerze w górę dotarliśmy do cmentarza. Zdjęcia na nagrobkach były często wesołe, uśmiechnięte twarze tak jakby chciano zachować w pamięci te najszczęśliwsze chwile. Na jednym ze zdjęć żeglarz, koło niego trochę lin, w ręce piwo. Chwila zastanowienia i wzrok pada na morze..... W oddali jakieś stateczki. Powoli zeszliśmy do Groty Lorda Byrona. Ponoć w 1822r. poeta przepłynął stąd na drugą stronę zatoki do San Terenzo gdzie przebywał wtedy jego przyjaciel Shelley. Wróciliśmy do portu, a tu zamieszanie. Dzielni nurkowie chcieli uwolnić przerzuconą kotwicę jednemu z jachtów. My też musieliśmy poczekać i podyskutować z obsługą portu odnośnie należności za cumowanie. Port był dobrze zorganizowany ale drogi, do tego idiotycznie ustawiona doba cumowania - od 16.00 do 16.00 następnego dnia. Dla większości załóg oznaczało to, że za kilka godzin cumowania należało uiścić opłatę portową za dwie doby. Nawet niemieckie załogi po krótkim zwiedzaniu miasteczka odpływały do pobliskich innych portów. My też postanowiliśmy tego samego dnia dopłynąć do Portofino. Dopłynęliśmy i wypatrzyliśmy miejsce w porcie. Było wąsko, ale nasz dzielny kapitan wprowadził siedemnastotonowy jacht precyzyjnie "na żyletkę" za co zebrał zasłużone oklaski. My dzielnie ochroniliśmy burty. Trochę głodni wybraliśmy się w poszukiwaniu tawerny. Nie było łatwo. Prawie wszystko zarezerwowane. Należało wcześniej zadzwonić, ale jak tego dokonać skoro w Polsce nie było jeszcze telefonów komórkowych???. W końcu się udało. Zasłużony odpoczynek, a rano zwiedzanie jednego z najbardziej ekskluzywnych miasteczek włoskiego wybrzeża. Spędziliśmy tam cały dzień nie mogąc nacieszyć się widokami, zielonymi przejściami, schodkami i barwnymi domkami. Wśród cyprysów i oliwek dotarliśmy do XV wiecznego Castello Brown skąd roztacza się niezapomniany widok na zatokę. Znaleźliśmy też chwilę na kąpiel w morzu.
Wypłynęliśmy jak zwykle w dobrych humorach, ale jak się okazało humoru i zapasów musiało nam wystarczyć na dwa dni. Po równym jak stół morzu, w totalnej mgle posuwaliśmy się wolno, a czasami nie posuwaliśmy się wcale w kierunku Monte Carlo. Tylko żeglarki portugalskie całymi ławicami umilały nam te chwile. Tak płynęliśmy i płynęliśmy i nagle mgła zaczęła się powoli podnosić odsłaniając dzielnicę Monako słynącą przede wszystkim z hazardu i plaż. My oczywiście też zagraliśmy i nawet wygraliśmy trochę pieniędzy. Starczyło na makaron z frutti di mare. Z portu do kasyn dostaliśmy się windami wykutymi w skale. Bogate miasto, piękne wille, wysokie domy z ogrodami na dachach, parki i oczywiście salon Ferrari. Oglądając wszystko z ciekawością wybraliśmy się do wzniesionej w stylu neoromańskim w 1884r. Katedry św. Mikołaja , a potem do strzeżonego przez Gwardię Książęcą XIII wiecznego Pałacu Księcia Monako. Na zwiedzanie wnętrz nie starczyło czasu, ale zabudowania, historyczne armaty i dziedzińce robiły wrażenie. Wspaniałe widoki na zatokę i port sprawiały, że nie chciało się wracać. W porcie piękne, duże jachty motorowe należące do najbogatszych. Z ciekawością zaglądaliśmy do wnętrz, a tam biblioteki, kwiaty na stołach, dywaniki atłasowe poduszki i obsługa pracowicie czyszcząca relingi. A na naszym jachcie co prawda wygodny ale tylko jeden kingston z umywalką, a gdzie prysznic? No właśnie należało skorzystać z udogodnień. Ewie nie udało się go znaleźć, na szczęście nasz student Romek zdobył potrzebną wiedzę i koniecznie chciał ją sprzedać za franki. Obyło się bez kosztów. Rano wykąpani i wypoczęci pobiegliśmy do Muzeum Oceanograficznego imienia Jacquesa Cousteau gdzie podziwialiśmy w akwariach ryby pochodzące z różnych stron świata. Nie brakowało też różnych pamiątek z wypraw oceanografa księcia Alberta I, założyciela muzeum. Warto odwiedzić!
W samo południe odpłynęliśmy. Wiała delikatna trójka. Morze oddychało długimi równymi falami. Padał równy deszcz. Z prawej burty jawiły się miasteczka Francji. Z ciekawością przyglądaliśmy się słynnemu St. Tropez. Dopłynęliśmy do Cavalaire-sur-Mere, wygodnej nowoczesnej mariny. Wieczór spędziliśmy odwiedzając tawerny z muzyką na żywo i prawdziwym szampanem. Chyba nie bardzo chcieliśmy ten prawdziwy, ale tak wyszło. Rano wsiedliśmy na łódź ze szklanym dnem i podglądaliśmy tamtejsze rybki, które załoga łodzi wabiła przynętami. Niedaleko od Cavalaire-sur-Mere znajduje się archipelag Hyeres. Postanowiliśmy zwiedzić największą z wysp. Zacumowaliśmy w Porto de Porquerolles. Dziewiętnastowieczne miasteczko z ładną latarnią morską i ciekawym kościołem bardzo nam się podobało. Obserwowaliśmy Francuzów zabawiających się grą w bulle, próbując odgadnąć zasady. W wielu miejscach, w ogromnych kotłach smażono mule. Postanowiliśmy spróbować tego specjału. Jurek i Julek, jedyni władający tutejszym językiem, przekonali kelnera, że wystarczą nam dwie porcje na 9 osób. Wystarczyło. Podali nam dwie ogromne misy muli. Podpatrując znawców tematu zabraliśmy się do jedzenia posługując się muszelkami bez użycia sztućców. Smakowało nieźle. Do muli zamówiliśmy dobre wino z tutejszych winnic. Pierwsze winnice na wyspie założył François Joseph Fournier krótko po zakupie wyspy (rok 1912) jako podarunku ślubnego dla swojej żony. W 1971 roku 80% wyspy odkupiło państwo. Obecnie większa część wyspy stanowi teren parku narodowego.
Opuściliśmy gościnną wyspę. Ostatni odcinek rejsu prowadził do Tulonu, gdzie zdawaliśmy jacht następnej załodze. Wieczór kapitański, czyli uroczysta kolacja na jachcie. Szampan dla uczczenia wagi spotkania był bezalkoholowy. Niestety na zakupy wysłaliśmy Ulę i Jurka, którzy przejęci misją nie zwrócili uwagi na napisy na butelce. Rano pakowanie, ostatni spacer po porcie i okolicach i w drogę.
Wiekowym Mercedesem made in Persja prowadzonym przez Alka spokojnie, powoli wracaliśmy do kraju. Namówiliśmy naszego kierowcę na przystanek w Chamonix, gdzie wyjechaliśmy kolejką na Aguille du Midi.
Po morskich krajobrazach widok Alp był naprawdę wspaniały.
Po kilku dniach, już w Kędzierzynie, na pytanie "Co Ci się najbardziej podobało na rejsie?" Andrzej odpowiedział - Aguille du Midi.
D.