Śledzie w Piątce - Lipiec 1983
Już w lipcu 1982 roku, kiedy pierwszy raz zakosztowaliśmy tatrzańskich klimatów, Marek odgrażał się że następny wyjazd to on zorganizuje tak, że nie będziemy się martwić o noclegi, podłogi, dojazdy, wjazdy itd. I stało się - pewnego pięknego lipcowego popołudnia, 1983 roku, dotarliśmy do schroniska na Kalatówkach. Marek ogłosił się dyktatorsko kierownikiem organizacyjnym wyprawy mnie pozostawiając skromną funkcję kierownika sportowego. Grono było zacne - Marek z Elą, Ja z Dorotką i Jola - czyli stary skład z 1982 roku. Dojechać miała Ula z Julkiem, a na drugą część także Basia i Andrzej. Marek - jak na szefa przystało - załatwił noclegi na Kalatówkach, na Gąsienicowej, w Piątce i w Roztoce. Plany sportowe mieliśmy ambitne - potrzebna była tylko pogoda.
Początki były obiecujące - jeszcze w dzień przyjazdu pobiegliśmy na Sarnie Skały, dla rozruszania kości. Kolejne dni to piekielne upały i trasy - na pierwszy rzut Giewont z powrotem przez Dolinę Małej Łąki. Kolejny dzień - pobudka, bieg do Kuźnic, łapanie autobusu żeby się dostać do wylotu Doliny Małej Łąki. Dalej to podejście przez Małołączniak, Krzesanicę i Ciemniak i zejście przez Długi Upłaz na Przysłup Miętusi. Pamiętam że chyba po tej wycieczce zjedliśmy po 11 (jedenaście) kromek chleba na kolację. Dojechała Ula z Julkiem. Kolejny dzień - to Dolina Kościeliska, Schronisko na Ornaku, Iwaniacka Przełęcz i Kominiarski Wierch - po drodze jeszcze zdążyliśmy wpaść do Jaskini Mylnej.
A wszystko to przy niesamowitej pogodzie - słońce i temperatury takie, że nasze dziewczyny chodzą w strojach kąpielowych!. Z Kalatówek przenosimy się na Gąsienicową - Marek wczesnym rankiem ustawia chłopaków w kolejce po bilety na Kasprowy - bo przecież łatwiej zejść z plecakiem na Gąsienicową niż go tam wtaszczyć z dołu na własnych na plecach.
Kliknij dowolną miniaturkę aby uruchomić pokaz zdjęć
Dzięki temu przenosimy się komfortowo do schroniska na Hali Gąsienicowej i jeszcze tego samego dnia zdobywamy Kościelec. Marek tak się wystawia do palącego słońca że w efekcie wieczorem przed schroniskiem musimy go ratować obkładając poparzone uda zsiadłym mlekiem. Omija go najambitniejsze wejście z Hali - Świnica przez Zawrat. Tymczasem Ela coś nie ma apetytu do jedzenia i rano przyznaje mi się, że jest w ciąży, i żeby na nią na tej Orlej co to mamy w planie trochę uważać.
Przychodzi 22 lipca - wtedy święto państwowe. Pogoda, która w końcu musiała siąść, psuje się i rano budzimy się w zimowej szacie - góry zasypane śniegiem! Idziemy ambitnie na Granaty - widoki za Zawrat świetne, ale w górach niebezpiecznie. Kolejny dzień to przeprowadzka do Pięciu Stawów. Pogoda powoli się poprawia. Idziemy Orlą Percią od Koziej Przełęczy do Zawratu. Wprost znad Bałtyku przyjeżdża Basia z Andrzejem. Wnoszą do Piątki wiaderko tytułowych, świeżutkich, bałtyckich śledzi. Baśka nie chce wierzyć, że jutro czekają ją w górach łańcuchy, klamry i inne atrakcje. Rano idziemy na Krzyżne, a stamtąd przez Buczynowe Turnie, Granaty, Czarne Ściany na Kozi Wierch i Kozią Przełęcz - Basia wreszcie wierzy, że w Tatrach chodzi się po łańcuchach! W kolejny dzień z przepełnionej Piątki przenosimy się do bardziej zacisznej Roztoki - pamiętamy jak miło przyjęła nas Pani Grażynka rok wcześniej. Następnego dnia, wcześnie rano, żeby zdążyć przez tłumami turystów ruszamy na Rysy. Pogoda jeszcze nie najlepsza, chmurki i mgły wędrują sobie po niebie i skalnych ścianach, ale to tylko dodaje uroku wędrówce. My ledwie co weszliśmy na szlak nad Czarnym Stawem, a już mija nas Julek wracający ze szczytu - chciał być pierwszy. Mozolnie wspinamy się wzdłuż rysy. Pod nogami Czarny Staw i Morskie Oko. Na szczycie dopada nas mgła - więc widoków niewiele. Ale jesteśmy z siebie dumni, bo przecież zdobyliśmy górę najwyższą.
W kolejny dzień wraca słońce i upał - znowu idziemy nad Morskie Oko, potem do Dolinki za Mnichem, zdobywamy Wrota Chałubińskiego a potem jeszcze Szpiglasowy Wierch i przez Pięć Stawów wracamy do Roztoki.
Zaczynamy odczuwać zmęczenie - kolejny dzień przeznaczamy na wyżerkę (super pstrągi ze schroniskowej kuchni) a potem idziemy się opalać i grać w brydża na Polanę pod Wołoszynem. Kończy nam się wspaniałe, tatrzańskie lato. Przeszliśmy piękne szlaki, zaraziliśmy się Tatrami na dobre. Przez wiele kolejnych lat wracaliśmy tu - najpierw jesienią, potem zimą. I wracamy.
Jurek