Lwów - Gorgany 2011
Zachwyceni opowieściami o najdzikszych górach środkowej Europy, w czerwcu 2011r. zorganizowaliśmy nasz pierwszy wyjazd w Gorgany. Chętnych było wielu, ale ostatecznie do Lwowa pojechaliśmy w piątkę - Zdzichu, Artur i Radzik ze Zdzieszowic, Dorota z Krakowa i Marysia z Białegostoku, a w góry już tylko we czwórkę, bo Radzik wracał na uczelnię.
Wyjazd w swych planach obejmował poświęcenie trzech dni na zwiedzenie Lwowa, a następnie chcieliśmy przejść całe Gorgany wzdłuż, od Przełęczy Wyszkowskiej do Przełęczy Tatarskiej. Trzeba zaznaczyć, że są to naprawdę dzikie góry, gdzie nie ma schronisk, a całe wyposażenie, czyli jedzenie, spanie - trzeba nosić ze sobą w plecaku. Szlaki są słabo oznakowane i trzeba posługiwać się kompasem i mapą.
Pierwszy etap podróży rozpoczęliśmy w nocnym pociągu do Przemyśla. Kiedy pociąg wjechał na stację Kraków Główny, razem ze Zdzichem, wyszliśmy na peron w poszukiwaniu Dorotki, o której wiedzieliśmy tyle, że jest blondynką z krótkimi włosami i plecakiem wyższym od Niej samej. Poszukiwania na szczęście nie trwały długo i mogliśmy ruszyć w dalszą drogę do Przemyśla Stamtąd autobusem ukraińskim dojechaliśmy do Lwowa. We Lwowie Dorotka załatwiła noclegi u swojej cioci Władzi, która przyjęła nas bardzo serdecznie suto zastawionym stołem. Po południu wybraliśmy się do pobliskiego Soboru św. Jura i na dworzec kolejowy po Marysię. W komplecie wróciliśmy na kolację i nocleg do cioci Władzi.
Następnego dnia udaliśmy się na Cmentarz Łyczakowski, którego zwiedzanie rozpoczęliśmy od Cmentarza Orląt Lwowskich. Pięknie odnowiona nekropolia z rzędami identycznych białych, kamiennych krzyży i wyżej stojąca kaplica robi imponujące wrażenie. Przechodząc wzdłuż mogił i spoglądając na roczniki (najmłodszy poległy miał 10 lat) nieodparcie nachodzi myśl - tacy młodzi, całe życie przed nimi, mogli tyle dobrego uczynić dla Ojczyzny, a oni oddali dla Niej życie. Opuszczając cmentarz Orląt otrząsnęliśmy się z melancholii i podążyliśmy krętymi ścieżkami wśród przepięknych rzeźb nagrobnych. Trafiliśmy do miejsca, gdzie pochowano zasłużonych mieszkańców Lwowa m.in. Marię Konopnicką, Gabrielę Zapolską, hr. Zamoyską, czy Juliana Ordona - słynnego obrońcę reduty. Zwiedzanie cmentarza musieliśmy przerwać z powodu gwałtownego deszczu. Marszrutką przemieściliśmy się do centrum kontynuując zwiedzanie. W centrum Lwowa jest Pl. Adama Mickiewicza z kolumną, na której znajduje się wyrzeźbiona podobizna naszego wieszcza narodowego.
Od Placu Mickiewicza poprzez Prospekt Swobody (polecamy knajpkę "U pani Stefy", gdzie można zjeść fantastyczną soliankę)
i pomnik Szewczenki (Tarasa Szewczenki poety, nie piłkarza) przeszliśmy pod budynek Teatru Wielkiego, Opery i Baletu. Architektoniczna perełka pełna rzeźb i zdobień przyciąga tłumy turystów. Nie mogąc w inny sposób zwiedzić wnętrza teatru kupiliśmy bilety na wieczorną operę pod tytułem "Zaporożec za Dunajem" i kontynuowaliśmy zwiedzanie historycznego centrum miasta.
Dorotka zaprowadziła nas do Zaułka Ormiańskiego zwieńczonego Katedrą Ormiańską. Nastrojowy półmrok panujący w katedrze i piękne malowidła tworzą specyficzny klimat. Niestety przebywaliśmy w katedrze o godzinę dłużej niż planowaliśmy ze względu na ulewę, która nadeszła nad Lwów. W okolicach katedry Ormiańskiej natknęliśmy się na lokal – muzeum lampy naftowej, wystrojem nawiązujący do pracowni chemicznej i poświęcony Ignacemu Łukasiewiczowi. Posililiśmy się lokalnym piwem i ruszyliśmy dalej zwiedzając miasto. Rynek, kaplica Boimów, Katedra Łacińska to tylko niektóre odwiedzone miejsca. Wróciliśmy pod budynek teatru ponieważ zbliżała się godzina spektaklu. Spektakl bardzo nam się podobał, ale jeszcze bardziej zachwycił nas wygląd wnętrza opery - bogate zdobienia, przepiękne oświetlenie, imponująca sala lustrzana ze złotymi zdobieniami.
W ostatni dzień we Lwowie odwiedziliśmy wzgórze zamkowe, żeby podziwiać panoramę miasta. Nie mając zbyt wiele czasu na podziwianie widoków udaliśmy się w stronę skansenu zwanego Gajem Szewczenki. Na miejscu oczom naszym ukazały się drewniane budowle z różnych epok i w różnych stylach. Dawna szkoła, wiatraki, cerkwie, budynki gospodarstwa domowego. Jednak największe wrażenie sprawiła Cerkiew Bojkowska z trzema kopułami.
Wróciliśmy do cioci po plecaki i po serdecznym pożegnaniu wyruszyliśmy w Gorgany. Jechaliśmy marszrutką przez Stryj do miejscowości Dolina, a stamtąd taksówką na Przełęcz Wyszkowską.
Rozpoczęły się Gorgany...
Przeszliśmy przez znajdujący się tam cmentarz z I wojny światowej i po opracowaniu trasy ruszyliśmy pod górę za czerwonymi znakami. Korzystając z ładnej pogody i długiego czerwcowego dnia nie spieszyliśmy się z rozstawieniem namiotu. Dopiero na Magurze, skąd rozpościerał się ładny widok na przełęcz i okoliczne szczyty postanowiliśmy rozbić namiot. Jeszcze tylko kolacja, podziwianie zachodu słońca i pora spać pod pięknie rozgwieżdżonym niebem…
Poranek nie przyniósł zmiany pogody więc humory i optymizm panował w grupie. Po toalecie w kałuży, posileni śniadaniem ruszyliśmy w dalszą drogę. Czekało nas 10 godzin przechadzki . Droga prowadziła niezalesioną granią dzięki czemu można było podziwiać piękne widoki. Potem lasem dość mocnym podejściem wyszliśmy na szczyt Gorganu Wyszkowskiego ze słupkiem granicznym nr 37 dawnej granicy polsko-czechosłowackiej z 1920 r.
Po krótkim postoju uczczonym piwkiem ruszyliśmy dalej. Trasa wiodła wśród drzew po kamieniach, niekiedy ścieżka ginęła wśród krzewów tak, że ciężko było się przecisnąć. W końcu dotarliśmy do samotnej pasterskiej chaty, której gospodarz pokazał nam miejsce, gdzie znajduje się źródło wody. Uzupełniliśmy zapasy i dalej przed siebie. Atrakcję stanowiły dziko pasące się krowy i konie.
Ponownie dotarliśmy na dawną granicę polsko-czechosłowacką, gdzie biegaliśmy od słupka do słupka szukając tego jednego, który nas interesował. Był. Trochę przechylony. Słupek graniczny nr 22, przy którym we wrześniu 39r. gen. Kazimierz Sosnkowski, późniejszy Naczelny Wódz, po raz ostatni żegnał się z Ojczyzną.
Dzień zaczął się chylić ku końcowi kiedy wyszliśmy na polanę Hycza, na której pasło się stado koni i stała rozwalająca się chatka myśliwska. W przewodniku napisali, że luksusowa - bo jest piec. Rozejrzawszy się po wnętrzu solidarnie wybraliśmy spanie w namiocie. Niestety sielanka dobiegła końca. Noc przyniosła dużą ulewę tak, że rano grzecznie przeprosiliśmy chatkę i przenieśliśmy się do niej wraz z dobytkiem. Po rozpaleniu tego "luksusu" wszyscy przez pół godziny musieli leżeć, bo na wysokości niecałego metra unosił się gryzący dym. Wobec braku perspektyw na poprawę pogody cały dzień przesiedzieliśmy w chatce grając w kości. Następny ranek przywitał nas mgłą - ale nie padało!
Czym prędzej spakowaliśmy się i ruszyliśmy w drogę (następne 10-11 godzin).Przedzieranie się przez błota i mokrą trawę nie należały do przyjemnych, ale wkrótce wyszliśmy na obszar pokryty kamieniami, którymi obłożony jest szczyt Mołody. Ze szczytu rozciąga się piękny widok na okolicę, tyle, że przez mgłę nie było nic widać. Po kamieniach, obok pozostałości po okopach z I wojny św., dotarliśmy na mniejszy szczyt Mołody i rozpoczęliśmy mozolną wędrówkę na dół przez las, wiatrołomy, błoto, potok - do doliny rzeki Mołody. Idąc wzdłuż niej wypatrywaliśmy opisanej w przewodniku kładki. Na szczęście była - dwa pnie związane łańcuchem przeciągnięte przez rzekę. Marnie wyglądało ale bezpiecznie przeszliśmy na drugą stronę. Przedzierając się przez zarośnięty Staw Grofecki podeszliśmy na Konia Grofeckiego. Pogoda znów się popsuła, zaczęło padać, a my mozolnie wspinaliśmy się na Grofę. Podejście straszne, strome i długie.
Nawet na szczycie pogoda nie zrekompensowała nam trudu, bo widoków nie było żadnych. Szybkie zdjęcie i jeszcze szybsze zejście na Płyśce, gdzie zostało niedawno wybudowane schronisko (samoobsługowe typu naszych chatek studenckich) z piecem dużo lepszej jakości, niż ten na Hyczy. Od razu przystąpiliśmy do suszenia ubrań i butów. Niestety dziewczyny przesadziły z tym suszeniem i poprzepalały sobie obuwie.
Rankiem chatkę opuściła para Rosjan, jedyni oprócz nas goście, a my cały dzień kontynuowaliśmy suszenie umilając sobie czas grą w kości. Zresztą pogoda dalej była fatalna. Koło południa dotarło do nas trzech rodaków. Przed wieczorem nareszcie chmury odpuściły i mogliśmy podziwiać piękne widoki z ganku schroniska, a że nie było nic ciekawego do roboty wybraliśmy się na szczyt Grofy porobić zdjęcia zachodu słońca. Ponownie pogoda sprawiła nam psikusa - nim doszliśmy nadeszła dość duża chmura przysłaniając cały widok. Pół godziny czekania nie poszło na marne - chmura się rozwiała i ukazały się nareszcie widoki. Przepiękne!!
Poranek przywitał nas pięknym słońcem więc po śniadaniu wraz z Piotrem i jego ekipą udaliśmy się w stronę Popadii. Początkowo lasem, później kosówką i gorganem, na Parienki, i dalej na Popadię. Na szczycie Popadii można poczuć się jak na szczycie świata. Dookoła głębokie doliny i morze gór, widoki na każdą stronę świata zapierają dech w piersiach. Jest też charakterystyczny słupek graniczny z numerem pierwszym. Z Popadii szlak biegnie wewnątrz okopu z czasów wojny.
Na następny szczyt Koretwina podeszliśmy jeszcze w dobrych humorach, kiedy nadeszły czarne chmury, które przyniosły ze sobą ulewę przechodzącą w grad. Po pięciu minutach cała ścieżka była pokryta białymi kulkami tak, że miało się wrażenie jakby chodziło się po grubym białym dywanie. Do Osmołody było jeszcze około 5 godzin drogi!!!. Po zejściu w dolinę rzeki Łomnicy natrafiliśmy na kolejną przeszkodę w postaci rwącego potoku wpadającego do rzeki. Znaleźliśmy się w widłach dwóch rzek i trzeba było przejść przez głęboką i wartką wodę po opadach. Ponieważ nie wiedzieliśmy w którą stronę iść – musieliśmy to zrobić dwa razy! Wreszcie udało nam się dotrzeć do Osmołody - małej osady, gdzie znaleźliśmy tani nocleg.
Bar na szczęście też był otwarty i raczyliśmy się miejscowymi trunkami.
Warto wspomnieć: kiedy siedzieliśmy w wyżej wspomnianym barze podeszła do nas pani i okazało się, że jest z telewizji. Chciała z nami porozmawiać na temat gór. Chętnie się zgodziliśmy i zadebiutowaliśmy na małym ekranie. Tak się zakończyła pierwsza przygoda z Gorganami, gdyż ranek przywitał nas deszczem i zgodnie postanowiliśmy, że wracamy. Udaliśmy się do cioci do Lwowa, a następnego dnia wróciliśmy do Polski.
Art+Z