Lwów – Gorgany 2012
Po roku powróciliśmy na Ukrainę… Chcieliśmy do końca przejść pasmo Gorgan. Do zeszłorocznej ekipy: Doroty, Marysi, Zdzicha i Artura dołączyli Ewa, Asia i Karol. Pomni zeszłorocznych doświadczeń z pogodą tym razem wybraliśmy się we wrześniu, kiedy pogoda jest bardziej stabilna.
Naszą wyprawę rozpoczęliśmy od Osmołody, w której zakończyła się poprzednia przygoda. Nocowaliśmy u tych samych gospodarzy co poprzednio obok willi Arnika http://www.osmoloda.bieszczady.net.pl/ skąd można wyruszyć na jednodniowe wycieczki po Gorganach wspomagane samochodem. My jednak preferujemy wędrówki z namiotem. Poranek powitał nas piękną pogodą i po pysznym śniadaniu (po 10 hrywien, czyli 4,20 PLN od łeba) ruszyliśmy w góry.
Rzekę Łomnicę przeszliśmy mocno zniszczonym, nadgryzionym zębem czasu wiszącym mostkiem, po czym weszliśmy na szlak prowadzący przez las. Podejście było strome więc podchodzenie zakosami nie miało końca. Niedaleko chatki zwanej Hotelem pod Wysoką las się kończył i wędrówka toczyła się dalej przez kosówkę znad której powoli wyłaniały się coraz to okazalsze widoki. Pierwszy zdobyty szczyt to Wysoka, cała pokryta gorganem. Z góry podziwialiśmy trasę naszego zeszłorocznego przejścia. Pogoda była ładna więc pod szczytem urządziliśmy sobie dłuższą przerwę połączoną z obiadem. Po zniszczeniu kilku puszek podeszliśmy wzdłuż okopów na sąsiedni Ihrowiec. Szczyt był bardzo rozległy i kształtem przypominał kanapę. Z Ihrowca roztaczały się przepiękne widoki na najwyższe szczyty Gorganów – Łopuszną i Sywulę.
Po zrobieniu paru zdjęć zeszliśmy na przełęcz Borewka, gdzie planowany był nocleg. Szybkie uporanie się z namiotami, kąpielą w strumieniu i można było delektować się kolacją przy trzaskającym ognisku. Tak dzień dobiegł końca. Poranek był ładny. Szybkie śniadanie, zwinięcie obozu i ponownie w trasę. Dziś naszym celem było zdobycie Sywuli, najwyższego szczytu Gorgan.
Długie i mozolne podejście na grań lasem kosztowało nas dużo sił. Kiedy zmęczeni zdobyliśmy wysokość i wyszliśmy na gorgan, wydawało się, że szczyt góry mamy na wyciągnięcie ręki, a jednak przed nami był jeszcze szmat drogi. Przerwa na zdjęcia i rozmowy telefoniczne utrudnione przez ciągły zanik sieci. Na dojściu do szczytu znajdowały się najlepiej zachowane pozostałości po okopach, a nawet znaleźliśmy stary drut kolczasty.
Już ostatnia prosta, jeszcze krótkie podejście i szczyt Sywuli zdobyty. Był on pokryty dużymi głazami - jeden przypominał długi fotel, i na nim cała ekipa zrobiła sobie pamiątkowe zdjęcie. Krótki odpoczynek i pora na zejście na sąsiednią Małą Sywulę. Pół godziny i znaleźliśmy się przy betonowym słupie wieńczącym jej szczyt. Po kamieniach, przedzierając się przez kosówkę w zbyt wąsko miejscami wykarczowanym przejściu przez las, doszliśmy do Ruszczyny. Odpoczynek w pobliżu ruin dawnego polskiego schroniska, uzupełnienie zapasów wody w niedalekim źródle i kontynuacja wędrówki. Na polanie oznakowanie szlaku było marne przez co trochę czasu zajęło nam odnalezienie kierunku wędrówki.
Na końcu Ruszczyny znajduje się urwisko zwane Piekłem. Bajeczne miejsce - idąc polaną lekko pod górę nie widać urwiska, które ukazuje się nam dopiero w momencie zatrzymania się na jego skraju. Kolejna sesja fotograficzna i pora w drogę. Łąkami, lasami lekko w dół posuwaliśmy się naprzód. Po wyjściu z lasu naszym oczom ukazała się piękna połonina Bojaryńska, na której pasły się owce, kozy, krowy i parę koni. Wieczór się zbliżał wielkimi krokami więc postanowiliśmy rozbić obozowisko na tej połoninie. W szałasie pasterskim znajdowali się gospodarze, którzy wskazali nam pobliskie źródełko. Z naszego obozu podziwialiśmy zachód słońca nad odległymi szczytami. Wieczorem w jednym namiocie przy kawie i ciasteczkach rozmawialiśmy długo w noc. Rano, po szybkim spakowaniu ruszyliśmy w stronę Rafajlowej. Mozolne zejście do wioski w większości lasem, pozbawione widoków, za to z krzakami jeżyn, z których zrywaliśmy owoce. Nareszcie zabudowania, pierwsze oznaki cywilizacji od trzech dni. Przed centrum wsi była niewielka łąka nad rzeczką. Słońce dopisywało więc zrobiliśmy postój na kąpiel i wylegiwanie się w trawie. Ogarnęła nas fala lenistwa i dopiero po pół godzinie udaliśmy się do centrum wsi, gdzie przy małym kościółku znajdował się pomnik i groby poświęcone polskim legionistom. Nieopodal zaś cerkiew prawosławna.
Po drugiej stronie drogi był bar z przyległym sklepem. W sklepie uzupełniliśmy zapasy - chwila wolnego na piwko i rozmowę z miejscowym pijaczkiem. Droga dalej wiodła przez wieś wśród drewnianych domków w różnym stanie, od totalnej rudery do ładnych i zadbanych. Z Rafajlowej chcieliśmy pójść dalej szlakiem na połoninę Płoską, gdzie planowaliśmy nocleg ale przejście szeroką główną drogą przez wieś zmniejszyło naszą czujność przez co zgubiliśmy szlak. Dłuższą chwilę szukaliśmy ostatniego znaku. Karol przebiegł się z powrotem do wsi i okazało się, że skręt szlaku jest niedaleko, jednak już za dużo czasu straciliśmy na poszukiwania przez co nie dalibyśmy rady dostać się przed zmrokiem na połoninę. Poszliśmy więc dołem wzdłuż rzeki. Dookoła było mnóstwo pastwisk ale dopiero po około dwóch godzinach marszu znaleźliśmy łąkę na tyle płaską, że pozwalała na rozbicie obozowiska stosunkowo blisko rzeki. Wieczór podobny do pozostałych przesiedzieliśmy przy ognisku przygotowując kolację, a późnej czas na sen. Rano kontynuowaliśmy naszą wędrówkę doliną potoku Doużyniec dalej w stronę przełęczy Stoły. Początkowa szeroka droga zwężała się do szerokości dróżki potem zaś ścieżki. Na niektórych drzewach pozostały jeszcze ślady dawnego znakowania szlaku jednak przejście było mocno zarośnięte - miejscami nawet trzeba było dość szeroko omijać ścieżkę, żeby nie "potopić" się w błocie. Podejście było dość strome, a wyżej wspomniane problemy nie ułatwiały marszu.
Nareszcie osiągnęliśmy przełęcz. Na przełęczy Stoły znajduje się stary zniszczony schron o nazwie Gorgan. Byliśmy zdziwieni, że ktoś tam gospodarzy. Okazało się, że mieszka tam pewien starszy pan, który nawet oferuje noclegi w skromnej chatce. Ponownie uzupełniliśmy zapasy wody (ze studni). Z przełęczy szlak wiódł na Mały Gorgan. Mijany las wyglądał jak z bajki. Dużo poprzewracanych drzew tworzyło małe mostki, natomiast okoliczna roślinność wyglądała jakby żywcem wyjęta z opowieści Tolkiena. Ponieważ znajdowaliśmy się blisko ośrodka turystyczno-narciarskiego Bukowel, po drodze mijaliśmy dużo grzybiarzy z pełnymi torbami grzybów. Podejście lasem na tzw. Babin Pohar było strome i bardzo męczące jednak widok, zwłaszcza w kierunku Doboszanki, rekompensował nam trud. Szybkie dojście do podnóży Małego Gorganu i narada czy rozbijamy się na przełęczy, czy idziemy dalej. Większość była za pójściem dalej więc rozpoczęliśmy wspinaczkę.
Mały Gorgan połączony granią z Syniakiem prezentował się bardzo ładnie, na stosunkowo niskim terenie masyw ze wspomnianymi szczytami wyrastał niemal z podziemi przytłaczając całą okolicę. Podejście też nie było zbyt przyjemne, trzeba było podchodzić po gorganie jakże innym niż chociażby na Sywulę. Tam duże głazy, po których się łatwo skakało, tutaj małe kamyczki, które mogłyby się łatwo obsunąć powodując upadek. Na szczęście bez nieprzyjemnych przygód dotarliśmy na szczyt.
Na górze zaczęło już wiać zwiastując zmianę pogody. Zagrzani herbatą podziwialiśmy widoki na odległą Doboszankę, która niedawno była tak blisko, na Bukowel - największy ośrodek narciarski na Ukrainie, pasmo Czarnohory z najwyższym szczytem Howerlą, jak i na pobliski Syniak.
Czas nas gonił więc ruszyliśmy w dalszą drogę. Tutaj kamienie były już większe więc można było znowu skakać z kamienia na kamień. Po godzinie osiągnęliśmy szczyt Syniaka zwieńczony kopcem z kamieni i flagą ukraińską. Parę fotek i zejście, początkowo po gorganie, później przez kosówkę. Po drodze odsłonił nam się Chomiak - ostatni szczyt, który będziemy zdobywać. Szlak prowadził do lasu. W lesie już łagodnie schodziliśmy aż do rozległej połoniny Chomiaków, gdzie wśród kilku namiotów rozbiliśmy nasze obozowisko.
Kończył się najdłuższy dzień naszej wyprawy ok.11 godzin marszu. Jeszcze kolacja, wypicie resztek ognistego napoju, podziwianie gwiazd i pora na sen przed pożegnaniem się z górami. Ranek nie był już tak piękny. O ile bliski Chomiak było widać, to dalszego Syniaka już nie. Tutaj grupa się podzieliła: Marysia spieszyła się do Poznania na wesele i chciała jak najszybciej zejść, toteż Zdzichu z Dorotką postanowili ją odprowadzić. Reszta poszła w stronę Chomiaka.
Dobrze, że szczyt był tak blisko, godzinę od naszego obozowiska, bo pogoda pogarszała się w szybkim tempie. Na kamiennym szczycie Chomiaka w 2006r. zastała postawiona sporych rozmiarów figura Matki Boskiej, która przypomina słynną figurę Jezusa z Rio de Janerio. Widoków żadnych, tylko kilka zdjęć z figurą. Pora na zejście i gonienie naszej trójki. Droga mocno się obniżała i trawersowała przez las. Jeszcze godzina zejścia i stanęliśmy na asfaltowanej drodze do Bukowela. Dobrze, że nie padało, choć chmury nadciągały. Doszliśmy do głównej drogi skąd po dziesięciu minutach złapaliśmy stopa do Tatarowa. Szczęście nam sprzyjało i po pięciu minutach w Tatarowie złapaliśmy stopa do samego Stanisławowa. Ponad godzinna jazda (prawie 100 km) odbywała się już w deszczu. Na miejscu zrzuciliśmy się na paliwo (nie chcieli przyjąć, ale po namowie wzięli), podziękowaliśmy za podwózkę i zaczęliśmy szukać naszych.
Okazało się, że Marysia odjeżdża za dwie godziny więc razem udaliśmy się do pobliskiego baru na obiad. Po posiłku pożegnaliśmy Marysię, a sami pociągiem dojechaliśmy do Lwowa. Na miejscu czekała na nas ciocia z przepysznymi pierogami i barszczem ukraińskim. Następny dzień spędziliśmy we Lwowie. Karol, który tu jeszcze wcześniej nie był, chciał iść na Cmentarz Orląt i tak też zrobiliśmy. Ponownie odwiedziliśmy groby Marii Konopnickiej, Gabrieli Zapolskiej, czy Juliana Ordona. Ponadto weszliśmy na Wzgórze Powstańców i odnaleźliśmy grób Artura Grottgera. Z cmentarza podążyliśmy w stronę Opery i scenariusz był podobny do zeszłorocznego, czyli zamówiliśmy bilety na wieczorny balet. Wróciliśmy do cioci na obiad i po krótkim odpoczynku wybraliśmy się ponownie do opery. Po balecie poszliśmy do pobliskiego zaułka ormiańskiego i katedry i ponownie odwiedziliśmy znany nam już bar pamięci Ignacego Łukasiewicza. Wracaliśmy do cioci pięknie oświetlonym rynkiem - Lwów w nocy wygląda bardzo ładnie. To był nasz ostatni dzień na gościnnej Ukrainie. Rano pożegnaliśmy się z ciocią i poszliśmy na przystanek, gdzie wsiedliśmy do marszrutki na granicę, a stamtąd do Przemyśla i do domu.
Art+Z