Po znajomości (2)
1.„Zawsze będziesz miał szczęście, jeśli umiesz zaprzyjaźnić się z obcymi kotami”
(Dziewiętnastowieczne przysłowie amerykańskie)
2. Cinema verite.
a/ Po wernisażu w książce pamiątkowej Leon napisał „Obrazy Kasi emanują smutkiem. Idę na wódkę”. Autorka obraziła się. Nie zna siły swoich obrazów?
b/ pewien pan przed wyjściem z psem na spacer zawsze mył zęby. Kiedyś dorastająca córka zapytała mamę czy to nie dziwne. „Przecież zęby myje się przed snem”. Po powrocie ze spaceru pani zapytała o to pana. No i okazało się, że była ta trzecia. Niekoniecznie od psa. Dzieci są czujniejsze? Córki…
3. Po znajomości. „Słowik.
Czy wierzysz w życie pozagrobowe?
W jakieś życie po życiu?
Nie?
To dlaczego boisz się duchów!?
Иван Иваныч Воскресеньe
(Вопросы о жизни)
W wakacje 1967 roku znów wylądowałem we wsi Kobylnica Ruska, na miesięczny odrobek za bezpłatną szkolną stancję w Tarnowie. Jewka L. , siostra mojej tarnowskiej opiekunki, była gospodynią bogatą. 30 hektarów pola,10 hektarów łąk, wielki sad, 15 krów, dwa konie jak smoki, pokaźne stadko owiec, świnki, drób, sto uli… Gospodarzyła sama, z pomocą wynajętych ludzi. Wcześniej gospodarzyli na ojcowiźnie wspólnie z bratem, ale brat zmarł kilka lat temu i została tylko Jewka. Prawdziwa kniahini!
Owszem, amatorów do ożenku było wielu i za życia brata, i szczególnie po jego śmierci. Taka gospodarka! A i gospodyni dorodna. Dochodząca pięćdziesiątki Jewka może by i którego przyjęła, ale tarnowska siostra – pani z miasta – trzymała ją krótko, krzycząc: „Ojcowizna w obce ręce pójdzie! Nie pozwolę!” Wykrzyczawszy się, dodawała jednak dla udobruchania siostry: „Zresztą rób co chcesz, ale najpierw mnie spłać. Wtedy będziesz mogła robić po swojemu”.
Ha, spłać! Żeby spłacić, trzeba by sprzedać kawał pola, a to znowu szkoda i pieniądz też nie taki duży, by na spłatę starczyło. Jewka żyła więc sama i dostarczała siostrze rok po roku tenutę: szynki, sery, miód, orzechy, surową wełnę owczą i trochę grosza. W jej kruczoczarne włosy wplątały się już srebrne nitki samotnego smutku. Brodę jednak nadal trzymała wysoko, głos miała stanowczy, a władcze spojrzenie jej ciemnobrązowych oczu zmuszało do uległości. Była smukła, silna, zręczna i szybka w pracy. Harowała jak wół: w lecie chodziła spać o północy, a wstawała o trzeciej do obrządku przy zwierzętach, potem robiła śniadanie. Parę razy widziałem jednak, jak podsypia w ciągu dnia po kilkanaście minut, najczęściej na siedząco.
Leżąca na lekko pofałdowanym terenie, wśród łąk i pól – co dawało rozległy, kilkukilometrowy widok – Kobylnica Ruska, była wsią zamieszkałą przez Ukraińców.
– Ty widziała ten dym? (kurz polnej drogi wzbity przez idącego). To ja szła! – żartowano z mieszkańców tych okolic.
Było tam wówczas może 30 domów luźno rozrzuconych wzdłuż piaszczystej drogi. Do najbliższego przystanku autobusu PKS trzeba było iść 7 km do Wielkich Oczu. Prądu nie było, cerkiew rozebrano w latach 50-tych, pozostał tylko mały cmentarz gęsto obrosły potężnymi starymi lipami. Cmentarz położony był jakieś 150 – 200 metrów od samotnie stojących zabudowań mojej gospodyni. Tam spoczywał jej brat. Do najbliższego sąsiada było dobre pół kilometra. Byłem kiedyś świadkiem dziwnego zachowania Jewki: stała przy płocie i krzyczała coś po ukraińsku pod zachodzące słońce, w kierunku pól. Okazało się, że… rozmawiała z sąsiadką.
Była gospodynią nowoczesną i w świecie bywałą. Bywała nie tylko w Wielkich Oczach, gdzie był punkt skupu zwierząt, ale raz pojechała do samego Lubaczowa – pięciotysięcznego, zapyziałego i sennego, powiatowego miasteczka.
– Ja by tam żyć nie mogła – mówiła. Tyle ludzi, taki hałas, auta tak szybko jadą, że strach przez ulicę przejść! (W tamtych czasach przejazd samochodu przez miasteczko, wzbudzał wśród nas, urwisów, sensację). W Lubaczowie podpatrzyła jednak wynalazek – telewizor. I choć wieś nie miała prądu, kupiła ten wynalazek, który przykryty serwetą stał na stole, w paradnym pokoju. Miała też nowiutki motorower „Komar”, na którym nie umiała jeździć.
Tyle tego bogactwa. Po za tym dom był skromny. Jadało się w kuchni, gdzie miała też swoje łóżko Jewka. Zmarłego brata pokoik był zaryglowany, a w paradnym pokoju sypiali tylko ważni goście. Taki parobek jak ja, spał w stodole. A stodoła była potężna i zmieściłaby cały dom Jewki razem z dymem z komina. Pozostałe zabudowania też były wielkie i dostatnie – chlewnia, stajnia, obora i szopa dla owiec.
Tego lata, oprócz wynajętych ludzi, miała Jewka jeszcze dwóch bezpłatnych parobków – mnie oraz siwego jak gołąb lecz czerstwego 60-latka, emerytowanego pracownika kontrwywiadu, majora Ś. Ja odrabiałem opłat za tarnowską stancję, a major Ś. był tu jako wolontariusz. By dorobić do emerytury robił wiosną dla organów państwowych spis z natury w Kobylnicy i kilku okolicznych wsiach. Tak poznał Jewkę i chyba się w niej zakochał, bo zamknął swoje mieszkanie w Lubaczowie na klucz i przyjechał na wakacje pomagać. Prowadzili swoistą grę. Co kilka dni gospodyni pod byle pretekstem odprawiała go, by potem dać się przebłagać i łaskawie pozwolić mu zostać. Jak tam było między nimi naprawdę, nie wiem. Widać jednak było, że jest dumna z tej jawnie okazywanej adoracji światowca i – wydaje się – krzyczała raczej na potrzeby moich uszu i swojej tarnowskiej siostry.
Znowu byliśmy z Majorem na nogach od piątej rano – jak co dzień (gdy co rano wchodziłem o piątej do kuchni, śniadanie już stało na stole). Teraz, o dziesiątej wieczorem, zasiedliśmy w kuchni do spóźnionej z powodu nawału prac kolacji. Byłem zmęczony i senny, chętnie więc zjadłbym smaczną pajdę swojskiego chleba, popił mlekiem i poszedł spać, ale pan Major uparł się na kolację ekstra – smażone jądra baranie z cebulką. Rano ubito barana na obiady dla wynajętych ludzi. Jądra chciała Jewka wyrzucić, ale Major stanowczo zaprotestował i polecił przechować w chłodku do wieczora. Teraz gospodyni z grymasem obrzydzenia na twarzy kroiła je w grube plastry i wrzucała na patelnię. Zastrzegła się też, że tego świństwa do ust nie weźmie, podczas gdy ja, zapytany przez Majora, dzielnie odpowiedziałem możliwie grubym głosem, że i owszem, zjem. Mdliło mnie co prawda na myśl o takim posiłku, a i zapach nie był zbyt ciekawy, ale… Czego się nie robi w tym wieku by podkreślić swoją dorosłość.
Tak więc Jewka smażyła na węglowym piecu, pod nisko zawieszonym okapem, a Major i ja siedzieliśmy przy stole dostawionym do otwartego na oścież okna. Lampa naftowa u sufitu płonęła jasno, za oknem noc była czarna, zupełna, tylko za drogą bieliło się zżęte dzisiaj pole. Na środku pola ciemniała niewielka, wyraźnie się odcinająca, plama wiejskiego cmentarzyka. Było duszno i parno. Martwiliśmy się potencjalną burzą. Major opowiadał jakie to już burze w swoim życiu przeżył, żartował z baranich jąder i z Jewki, potem zaczął opowiadać coś o duchach. Jako młokos, niewiele miałem historii do opowiedzenia, więc słuchałem ciekawie wtrącając tylko grzeczne wyrazy zdziwienia.
Gospodyni podała wreszcie naszą kolację, a Major zaczął pałaszować z apetytem. Ja udawałem, że dla mnie to też specjał nad specjały. Jak smakują baranie jądra? Przede wszystkim czuć je silnie zapachem bryndzy i, o dziwo, tylko troszeczkę, spermy. Smaczne są, trochę jak sypka bryndza, ale myśl co się je, powoduje lekkie skurcze żołądka.
Jewka nie brała udziału ani w kolacji, ani w rozmowie. Podawszy nam jedzenie zabrała się za jutrzejszy obiad. Odwrócona do nas plecami coś tam siekała, mieszała w garach, brzękała naczyniami. Na zewnątrz była martwa cisza i nawet wiatr nie wiał – jak to przed burzą.
Zbliżała się jedenasta. Major kończył opowieść o duchach, ja niemrawo zbierałem się spać samotnie do stodoły. Latarki nie było, lampy naftowej nie dawano mi dla bezpieczeństwa. Po prostu przechodziłem ostrożnie przez podwórko i po zamknięciu drzwi wyciętych we wrotach stodoły, robiłem w absolutnej ciemności trzy kroki na ukos w lewo, gdzie trafiałem na przystawioną do sąsieka drabinę. Właziłem na nią i zmacawszy wierzch siana rzucałem się na swoje legowisko – poduszka, jakieś koce i szmaty. Fajnie jest spać w stodole na świeżym sianie, w absolutnej ciemności. Teraz jednak historia o duchach jakoś spowolniła moje przygotowania do wyjścia z jasnej kuchni.
Tak więc w opowieści Majora duch zaczynał właśnie strasznie jęczeć, gdy nagle usłyszeliśmy przez otwarte okno jakiś głos, jakby pogwizdywanie. Umilkliśmy nasłuchując.
Głos powtórzył się wyraźnie i czysto piękną melodią. Słowik! Jego śpiew dobiegał z ciemnej plamy cmentarza.
Kto z nas nie słyszał słowika? Chyba nie ma takiej osoby. Jest maj, najdalej początek czerwca. Słońce zaszło po upalnym dniu. Noc ciemnieje i mruga gwiazdami. Umilkł dzienny harmider i żaby rozpoczynają swoje gody rechocząc chóralnie. Upojnie pachną bzy lub maciejka, czasami podniecająco wplata się smuga jaśminu, róż…
Jeżeli masz 19 lat i jesteś sam, to bardzo chce ci się bliskości dziewczyny, zapachu jej włosów i ciała. Chcesz ją trzymać za rękę, patrzeć w oczy i wreszcie dotknąć niewprawnie spierzchniętymi ustami jej gorących ust, by później, schrypniętym od milczenia i emocji głosem wyszeptać…
I nagle, zdumiony, słyszysz wyraźny trel ptasi. Trel jest smutny, molowy i wsącza się bolesną słodyczą prosto w ranę samotnego serca. Piękne, czyste, tony melodii zaskakują nieoczekiwanymi woltami jak samo życie. Słuchasz oczarowany…
To słowik – właśnie zaczął swoje gody.
No tak, w maju – czerwcu, to rozumiem, ale żeby słowik śpiewał w sierpniu? Tego nie słyszałem nie tylko ja, ale nawet i Major. Wsłuchując się w śpiew, przyciszonymi głosami zaczęliśmy zgadywać dlaczego śpiewa i czy aby na pewno słowik. Naszą dyskusję przerwała nieoczekiwanie Jewka: odwróciła się nagle od pieca, trzymając w ręce jakąś drewnianą kopyść. Jej twarz była rozjaśniona, oczy błyszczały.
– To nie słowik. To mój brat – powiedziała radośnie.
– On zawsze dla mnie tak śpiewa, gdy jest mi ciężko.
Odwróciła się ponownie w stronę garnków i, jak gdyby nigdy nic, zaczęła coś mieszać kopyścią.
Umilkliśmy zaskoczeni. Absolutna pewność w głosie Jewki spowodowała, że zrobiło się trochę nieswojo. Major patrzył w otwarte okno i milczał. Jewka już nie brzęczała garnkami – słuchała. Knot lampy naftowej zafalował, przygasł i znów rozbłysnął. Cisza była absolutna, tylko słowik kląskał skomplikowane i czułe melodie.
Po krótkiej chwili powiedziałem dobranoc i poszedłem do tej swojej stodoły, wypatrując po drodze duchów. Brrr!
A słowik, czy też brat, śpiewał i śpiewał…
Niuniek Sunday-Wołowiec